Pół wieku temu nie było w lekkoatletyce żadnych mityngów czy Grand Prix, w których dziś walczy się o sztaby złota. Odbywały się za to mecze międzypaństwowe. Reprezentacja wystawiała po dwóch zawodników w każdej konkurencji, walczono o honor i punkty, których łączna suma dawała zwycięstwo. Aby wygrywać, trzeba było mieć dobrych lekkoatletów w biegach, skokach i rzutach. Na takie dwudniowe zmagania przychodziły tłumy widzów. W sierpniu 1958 r. na Stadion X-lecia w Warszawie na lekkoatletyczny mecz Polska–USA przyszło niemal 100 tys. widzów. Jerzy Chromik i Zdzisław Krzyszkowiak pobiegli wtedy 3 km z przeszkodami w czasie lepszym od rekordu świata, pokonali Amerykanów i zdobyli komplet punktów. Zbigniew Makomaski w biegu na 800 m, uznanym za jeden z najbardziej emocjonujących w dziejach lekkoatletyki, zwyciężył mistrza olimpijskiego Toma Courtneya. Tadeusz Rut w rzucie młotem również pokonał legendarnego mistrza olimpijskiego i rekordzistę świata Harolda Connolly’ego. Amerykańska prasa uznała ten mecz za „międzykontynentalny koncert lekkoatletyczny”. Polacy byli potęgą i mieli wkrótce to potwierdzić na mistrzostwach Europy w Sztokholmie. W jaki sposób do tego doszli? Kto tę potęgę stworzył?
Punkt honoru
Po kongresie zjednoczeniowym i powstaniu pod koniec 1949 r. PZPR wielu ludzi związanych z PPS znalazło się na marginesie życia politycznego. Był wśród nich Jan Mulak, jeden z liderów prawego skrzydła PPS. Przed wojną działał w robotniczych klubach sportowych, sam uprawiał lekkoatletykę. I w tej dziedzinie Mulak dojrzał szansę. Skupił wokół siebie grono pasjonujących się sportem ludzi mających w życiorysach Szare Szeregi czy AK, takich jak m.in. Witold Gerutto, Zygmunt Szelest, Antoni Morończyk, Stanisław Szyszłło. Lekkoatletyka stała się dla nich azylem, a sportowe ambicje socjalistycznego państwa ochronną tarczą.