Przez jej dom pod Rawą Mazowiecką przechodzi się jak przez falujące, rozszczekane morze. Na podwórzu, na schodach, w pokojach, w których jedynymi meblami są stare tapczany służące za legowiska – wszędzie psy. Czterysta pięćdziesiąt psów; trójnogich, bezokich, poranionych, starych, niechcianych; kundli mazowieckiej urody i rasowych, wymienionych przez właścicieli na modniejszy model. Gdy pojawia się Bożena, fale merdających ogonów wzbierają i skupiają się wokół niej. Idzie przez dom otoczona sforą jak psia Matka Boska.
Kiedyś, dawno temu, mieszkała na Starówce
w pięknie urządzonej pracowni. Miała jamnika szorstkowłosego nazywanego Dziadkiem Piłsudskim. Ludzie przecież miewają psy. Któregoś dnia jej mąż wyjrzał przez okno i powiedział: – Zobacz, jakie śliczne kotki biegają po podwórzu. Wyszła je nakarmić. Podeszła do niej sąsiadka i mówi: – A wie pani, że w tamtej kamienicy też mieszkają koty i przymierają głodem. A potem okazało się, że i w tamtej, i w jeszcze następnej kamienicy też. I za chwilę już karmiła całe kocie Stare Miasto. Ludzie się dowiedzieli, że przy Piwnej 7 mieszka taka wrażliwa osoba, wtedy zaczęło się na dobre. Coraz częściej dzwonił domofon, a kiedy otwierała drzwi, okazywało się, że to podrzucony w kartonowym pudełku kot albo przywiązany do klamki pies.
Po reportażu w piśmie „Zwierciadło” zaczęła znajdować psy uwiązane do ławki przed swoim domem. Jak długo mogła udawać, że nie widzi, nie wychodzić z domu, nie wyglądać przez okno? Albo przechodząc odwracać głowę od głodnego, trzęsącego się z zimna wyrzutu sumienia? Nigdy nie udało się jej przejść obojętnie koło psa. Bo jak? Skoro pomogło się piętnastu, to dlaczego, z jakiej racji akurat szesnastego zostawić na pastwę losu.