Archiwum Polityki

Widok spod Akropolu

Traktat z Unią podpisujemy w nastroju, niestety, mało uroczystym

Obraz kolorowych ogni sztucznych, rozbłyskujących nad Budapesztem, mógł wywoływać zawiść: Węgrzy mają już za sobą referendum unijne. Zwolennicy przystąpienia do Unii Europejskiej odnieśli druzgocące zwycięstwo (84 proc. głosów za) i gdyby nie zaskakująco niska frekwencja – ledwie 45 proc. – triumf byłby całkowity. Niechcący bracia Węgrzy przekazali nam poważne ostrzeżenie: jeśli tam ponad połowa obywateli nie pofatygowała się do urn, to i nasze referendum może przebiegać podobnie, co oznacza, że, formalnie, głosowanie ludowe nie będzie miało mocy stanowiącej. Doświadczenie węgierskie sugeruje, że głównym celem naszej kampanii przed referendum powinno być nakłonienie obywateli, aby w ogóle zechcieli w tej sprawie zabrać głos.

Nieoficjalnie kampania zaczyna się po 16 kwietnia, czyli od uroczystości podpisania w Atenach przez wszystkie kraje członkowskie i kandydujące traktatu akcesyjnego. To dobry moment i dobre miejsce. Tak się złożyło, że akurat w tym półroczu instytucjom unijnym przewodniczy Grecja, dzięki czemu akt podpisania traktatu – u podnóża Akropolu – zyskuje niezwykłą oprawę i symbolikę. Bardzo jest nam potrzebne, aby w naszą wątłą i przeżartą polityczną doraźnością europejską debatę wpuścić trochę podmuchu historii. Dyrektor budapeszteńskiego Instytutu Socjologii Tamas Pal mówił w „Gazecie Wyborczej”, że politycy węgierscy popełnili przed referendum poważny błąd: uznali, że dla ludzi najważniejsze są ich osobiste korzyści i sprzedawali Unię jak dobrą polisę ubezpieczeniową. „To nie było przesłanie integrujące naród. Za dużo było egoistycznej perspektywy”. U nas, u progu kampanii, jest jeszcze gorzej. Dzięki wspólnemu wysiłkowi polityków różnych opcji najważniejszym dotąd tematem publicznej rozmowy o Unii były dopłaty dla rolnictwa plus rachunek budżetowych skutków unijnych transferów.

Polityka 16.2003 (2397) z dnia 19.04.2003; Komentarze; s. 20
Reklama