Jerzy Urban, który przyjmuje elitę polityczną i finansową kraju, narzeka, że poziom życia towarzyskiego się obniżył. – Kiedyś układało się ono według pewnych predyspozycji myślowych – mówi. Jakaś zbitka kulturowa, tkwiąca w człowieku, pchała go w stronę ludzi, z którymi z tego powodu czuł się blisko. Teraz silniejsze stały się kryteria prestiżowe; żeby bywać lub nie bywać w pewnych miejscach. Ludzie wpadli też w pętlę zamożności. Gdy człowiek zaczyna mieć pieniądze, to nie bardzo chce bywać u tych, którym ich brakuje. Rażą go ciasne mieszkania, sałatki z garmażerki.
W salonach, które się liczą, spotykają się więc ciągle te same osoby. Krąg towarzyski Urbanów w 90 proc. pokrywa się z listą fundatorów obrazu Kossaka, który na imieniny otrzymał prezydent. Brak zaproszenia na kolejną imprezę oznacza dla nich upadek społeczny.
– Zaczyna się pewien rodzaj wymuszania – dodaje Małgorzata Daniszewska, żona Urbana. – Dzwonią, pytają, co słychać, dają szansę, żeby sobie o nich przypomnieć. W końcu proszą wspólnych znajomych o interwencję. Często skutecznie. Dlatego na kulig, który Jerzy Starak zorganizował dla premiera, zamiast pięćdziesięciu sań, pojechało sto pięćdziesiąt. To była groza. Wąska kotlinka się zapchała, konie, spłoszone fajerwerkami, stawały dęba, jakaś kobieta zemdlała... – Koncertowo spieprzona impreza – mówi Daniszewska.
U Urbanów, jak twierdzą ich goście, wszystkie przyjęcia są nad wyraz udane. Zdania mogą być podzielone tylko co do tego, czy jest to głównie zasługa gospodarza, czy też jego żony. Atrakcją są nawet sceny zazdrości, które jednak – przyznaje Urban z ubolewaniem – coraz słabiej, po dziewiętnastu latach małżeństwa, im wychodzą.