Ten kalendarz jest wynikiem politycznych kalkulacji, które mocno skomplikowały się po rezygnacji Włodzimierza Cimoszewicza z kandydowania do prezydentury. Dwa tygodnie mają pozwolić wyborcom na oswojenie się ze zwycięstwem prawicowych partii PO i PiS i ewentualnie na danie szansy kandydatowi lewicy w batalii prezydenckiej. Ten plan wynika z nadziei, że Polacy cenią sobie polityczną równowagę i nie będą chcieli całej władzy oddać w jedne ręce.
Rzecz jednak w tym, że lewicy na placu boju pozostaje Marek Borowski, który ma zdecydowanie mniejsze szanse na drugą turę – nie wspominając już o sukcesie końcowym – niż Cimoszewicz. Na dodatek wyrośnie mu zapewne konkurent w osobie Jerzego Szmajdzińskiego, który kilka procent głosów zabierze.
Taktyczny zabieg rozdzielenia wyborów jest więc wyjątkowo wątpliwy, a jego efektem łatwo stać się może niższa frekwencja, która z kolei utrudni szanse na ratyfikację europejskiego traktatu konstytucyjnego, jeżeli referendum w tej sprawie odbywałoby się łącznie z pierwszą turą wyborów prezydenckich. Utkano więc misterną z pozoru konstrukcję, która jednak mocno trzeszczy. Trzeszczy przede wszystkim dlatego, że cała jedna strona sceny politycznej znajdująca się od centrum na lewo jest w rozsypce. W tym stanie rzeczy sztuczne rozdzielanie wyborów nic już lewicy nie pomoże.
Dwa dni po wycofaniu się Cimoszewicza Krzysztof Janik, który w SLD był największym (wspólnie z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim) promotorem jego kandydatury, wystosował do posłów i senatorów SLD list opisujący przebieg wydarzeń, które rezygnację marszałka Sejmu poprzedziły. Są to dzieje „zdrad” Marka Borowskiego. Pisze więc Janik, że jeszcze 13 maja Borowski deklarował, iż gotów jest ustalić z Cimoszewiczem warunki i procedury, na podstawie których jeden z nich się wycofa.