W Warszawie powstają kolejne slumsy: bez usług, zieleni, intensywnie zabudowane. Mieszkańcy nie zdają sobie sprawy, że inwestują w coś, co po latach będzie miało niewielką wartość – alarmuje Adam Kowalewski, wiceprezes Krajowej Izby Urbanistów. Ma na myśli stołeczne Kabaty – osiedle, które ma dziś rekordowe powodzenie. Położone w sąsiedztwie lasu i stacji metra stało się najchętniej wybieraną lokalizacją, a jednocześnie ziemią obiecaną dla developerów i spółdzielni starających się jak najwięcej wycisnąć z każdego metra mieszkania (ceny metra kwadratowego przekraczają tu 4 tys. zł).
Cena wolności
Kabaty nie są wyjątkiem. W ostatnich latach Warszawie przybywa głównie domów, gdzie zieleń ograniczona została do trawników nad podziemnymi garażami. Inwestor stara się wykorzystać każdy skrawek gruntu, a przepisy pozostawiają mu wolną rękę. „Jest paradoksem, że tysiące norm i przepisów regulują wszystkie dziedziny naszego życia, od warunków pracy w kopalni do składu chemicznego jogurtu, natomiast nie posiadamy mierników, które by umożliwiły określenie standardu zagospodarowania przestrzennego osiedla” – można przeczytać w raporcie o gospodarce przestrzennej w Polsce, przygotowanym przez Krajowy Sekretariat Habitat, organizacji społecznej współpracującej z ONZ.
Rzecz chyba w tym, że regulacje i zakazy uważane są dziś za komunistyczny wymysł ograniczający przedsiębiorczość i „święte prawo własności”. Właściciel gruntu nie życzy sobie, żeby ktoś mu dyktował, co ma zbudować. Z kolei władze miast niewiele to obchodzi. Zmierzamy w kierunku modelu amerykańskiego. – Buduj na swojej ziemi, co chcesz, jak chcesz, wszystko wolno – uważa Joanna Giecewicz, wykładowca na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej.