12 maja 1955 r., w rzęsiście oświetlonej sali Pałacu Namiestnikowskiego w Warszawie, siedziałem wraz z wybitnym znawcą prawa międzynarodowego Manfredem Lachsem za plecami polskiej delegacji rządowej uczestniczącej w wielkim spektaklu – powołaniu do życia Układu Warszawskiego. Lachs – jako doradca prawny rządu, ja – jako pomocnik wojskowy, oddelegowany tam ze sztabu generalnego (gdzie wówczas pracowałem) dla czuwania nad papierowym ujęciem wojskowych postanowień i uchwał, które miały zalegalizować to, co w gruncie rzeczy istniało od zakończenia wojny: formę zarządzania siłami zbrojnymi siedmiu państw Europy Wschodniej przez ośrodek centralny w Moskwie.
Rychło jednak przydatność zarówno Lachsa jak moja okazała się nader ograniczona: wszystkie deklaracje, uchwały i postanowienia końcowe Rosjanie przywieźli ze sobą. Pozostawało tylko przetłumaczyć je na siedem języków i przygotować na 14 maja do uroczystego podpisania.
Przez dwa dni sala obrad tonęła w powodzi pustosłowia.
Szefowie sprzymierzonych rządów, występujący w kolejności alfabetu cyrylicy (pierwszy więc Albańczyk, drugi Bułgar, trzeci Węgier, na końcu Czechosłowak), wygłaszali tasiemcowe referaty różniące się głównie porządkiem słów – o konieczności przeciwstawienia się „agresywnym poczynaniom Zachodu” (chodziło tu głównie o przyjęcie Bundeswehry w skład NATO), „wspólnego frontu demokratycznych, miłujących pokój państw”.
Wszystkie dokumenty końcowe obrad były przeznaczone do publikacji, za wyjątkiem jednego: o siłach zbrojnych, jakimi Układ Warszawski miał dysponować. Charakter tajny miało oddzielne spotkanie ministrów wojskowych, które odbyło się w pierwszym dniu obrad ogólnych w godzinach popołudniowych.