Osadnicy zza Buga przyjechali do Lubomierza na Dolnym Śląsku latem 1945 r. Byli wśród nich żołnierze, którzy nie mogli po wojnie wrócić na swoje Kresy – młodzi chłopcy, kawalerowie. Mieli pomagać w zasiedlaniu miasteczka i okolicznych wsi.
Nie jechali towarowymi wagonami jak inni osiedleńcy – całymi rodzinami przez miesiąc i więcej na ziemie, na których mieli nadzieję żyć lepiej niż u siebie. Wzięli ze sobą trochę dobytku, kosy, sierpy i cepy. Cierpliwi, pracowici, szczerzy ludzie, jak to z Kresów.
Śniły im się po nocach rozległe równiny, na których gospodarz mógł zasiać zboże, posadzić kartofle. Chaty kryte nową słomą, z dobrego smolnego drzewa, i wygódki obok domów, i podłogi drewniane, na pewno nie z bitej gliny. I piece, na których starzy ludzie wygrzewali zimą kości.
A tu co? Duże murowane domy jak chlewy u dziedzica we dworze. Bez wygódek. Kto to widział, żeby iść za potrzebą w środku swego domu? A w domach wodociąg i kanalizacja założone przed półwieczem. I łazienki. Zamiast balii do mycia. Brzydkie, niewygodne domy. Zdrowie potracimy w tych szwabskich kamiennych budach.
I marna kamienista ziemia. Obca. Kościół za to chrześcijański, bo w Liebentahl przez wieki rządziły właścicielki – zakonnice w tutejszym klasztorze. Ale z obrazami świętych, których nigdy dotąd na oczy nie widzieli. Maternus, Nepomucen. A Kazimierz, Stanisław, Jadwiga – to gdzie?
Szarańcza
Rodzice Kunegundy Zacharzewskiej nawet się nie rozpakowali. Wszyscy się spodziewali, że lada miesiąc wybuchnie wojna Związku Radzieckiego z Zachodem i oni wrócą, jeśli nie do siebie, to do centralnej Polski. Znaleźli się tylko w poczekalni. Trzeba przeczekać. Walizki stały w pogotowiu.
Na początku Polaków było w Lubomierzu 40, a Niemców 1377.