Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

Bracia w biznesie

Smakosze mówią, że sklepy Bomi to crème de la crème polskiego handlu spożywczego. Krążą plotki, że to włoskie delikatesy. Inni biorą je za sieć skandynawską lub grecką. Tymczasem Bomi stworzyli handlowcy z Trójmiasta, a wyrafinowane, wysokiej jakości towary to ich sposób na przetrwanie. Uznali, że tylko tak zdołają stawić czoła hipermarketom.

Nazwę Bomi dały pierwsze sylaby imion Bożeny i Mirosława, założycieli spółki. Atutem Bożeny, kierowniczki niewielkiego (90 m kw.) sklepu Społem w Gdyni, było prawo do taniego przejęcia lokalu. Ale Bożena zachorowała i odsprzedała swój udział w spółce. Prawdziwymi założycielami Bomi stali się Mirosław Tkaczyk i Piotr Dziabas.

Obaj wcześniej imali się różnych zajęć. Tkaczyk (rocznik 1961, elektryk) naprawiał samochody, był kierowcą, hodował świnie i kury. Dziabas (rocznik 1960, niedokończone studia na AWF) był nauczycielem wychowania fizycznego. Lubił tę pracę, ale żeby poprawić standard życia rodziny, równolegle prowadził drobne interesy – magiel gorący, studio gier komputerowych, a wreszcie wypożyczalnię kaset wideo. W 1986 r. zrezygnował ze szkoły na rzecz Społem. – Czasy były byle jakie – powiada – a tam chociaż mięsa człowiek miał do syta, nie 2,5 kg na kartkowy przydział.

Pracował w magazynie masarni przerabiającej mięso nieobjęte kartkami, głównie drób i baraninę. To były pierwowzory dzisiejszych wędlin wysokowydajnych. Z kilograma czystego mięsa starano się uzyskać jak najwięcej wyrobów, na przykład pasztetowej. Ale nie jest prawdą – jak podejrzewali klienci – że dodawało się do niej papier toaletowy. To też był towar zbyt cenny i deficytowy.

Tkaczyk rozwoził te ich wyroby. Stąd się znali. W 1990 r. zostali wspólnikami. Sklep w centrum Gdyni prosperował dobrze, ale pojawiła się szansa na przejęcie drugiego – dziesięć razy większego w jednej z dzielnic miasta. Dziabas, który zawsze chciał szybko i ostro rozwijać firmę, uznał, że tej okazji nie można przepuścić. Argumentował, że w tej okolicy mieszka 10 tys. ludzi. Próbowała ich odwieść żona Tkaczyka. Że niby po co ryzykować, skoro mają tyle, ile im do życia potrzeba.

Polityka 15.2005 (2499) z dnia 16.04.2005; Gospodarka; s. 44
Reklama