George Bush swą podróż europejską rozpoczął symbolicznie – od Brukseli. Nigdy przedtem żaden prezydent USA nie odwiedził tej stolicy jako siedziby Unii Europejskiej. Dopiero od bardzo niedawna w przemówieniach waszyngtońskich pojawia się – obok odmienianej na różne przypadki Europy – sama Unia Europejska jako organizacja. Teraz Bush jest uczestnikiem spotkania na szczycie Unia–USA i nie wybiera już sobie, jak dawniej, partnerów ze „starej” i „nowej” Europy, lecz docenia całą Unię – szanując jej ambicje i aspiracje w polityce zagranicznej. Choć, prawdę mówiąc, Unia dopiero się uczy wspólnej polityki i bynajmniej nie rozmawia z Bushem jednym głosem. W każdym razie wygląda na to, że tak groźne dla Sojuszu Atlantyckiego rozbieżności na tle Iraku obie strony postanowiły przenieść do rozdziału: co było, to było. Nie będziemy już dłużej roztrząsać, czy interwencja wojskowa była słuszna czy nie, czy odbudowa Iraku przeprowadzana udolnie czy nie. Na pewno Europejczycy rozumieją – jak komentuje biegły w sprawach atlantyckich Janusz Onyszkiewicz – że polityka „nie jest grą o sumie zerowej”; nie jest tak, że jak Amerykanie tracą, to Europejczycy na tym zyskują. Sama Unia bierze się i za Irak: przeznaczy 1,25 mld euro na odbudowę kraju, dodatkowo 200 mln na „rekonstrukcję polityczną” i wspomaganie procesu wyborczego; coraz więcej państw włącza się – jeśli nie w bezpośrednią pomoc wojskową – to przynajmniej w szkolenie irackich sił bezpieczeństwa.
W polityce światowej obie strony czegoś się nauczyły. Amerykanie chyba zrozumieli, że nie każde działanie jednostronne udaje się na sto procent i może lepiej bardziej dbać o sojusze i koalicje. Europejczycy – że nie każde działanie wielostronne, ale bez udziału Ameryki, jest skuteczne.