Muzyką chilloutową nazywa się dziś bardzo różne rzeczy – remiksy Niny Simone, latynoską Ive Mendes, popową Morcheebę, jazzową Dianę Krall i funkujące Brand New Heavies. A tak naprawdę chill out to po angielsku relaksować się, odpocząć. Jest to zarazem określenie muzyki, która sprzyja takim właśnie leniwym stanom. Jeśli gdzieś z głośników płynie spokojny i bardzo przyjemny jazz, bossa nova czy stylowy pop, i jeśli w dodatku jest okraszony odrobiną elektroniki – prawie na pewno to właśnie chillout. Nie jest to więc gatunek, ale raczej pewien muzyczny nastrój, pod który można podciągnąć utwory z różnych szuflad.
Jak mało który młodzieżowy wynalazek, chillout (określany także terminem lounge) podoba się też słuchaczom starszym i to nawet tym, którzy nie są na co dzień melomanami. Claude Challe, francuska ikona bitników z lat 60. i 70., skandalista i prowokator, dziś jest autorem jednej z najważniejszych serii chilloutowych na świecie, „Buddha Bar”. Na chilloutowych albumach pojawiają się jazzmani – Charlie Haden, Pat Metheny, Paco de Lucía.
Bardzo popularny album Ani Dąbrowskiej „Samotność po zmierzchu” to też płyta chilloutowa, choć nie najwyższych lotów. Nawet artyści niezwiązani do tej pory z elektronicznymi brzmieniami sięgają po chillout – na przykład Andrzej Smolik wyprodukował płytę Krzysztofa Krawczyka „Bo marzę i śnię”, a wokalistka etno Natacha Atlas od lat regularnie nagrywa chilloutowe albumy.
W dzisiejszym świecie, zwłaszcza w miastach, nie może być ciszy. Kolejne marketingowe teorie sprawiają, że – czy chcemy, czy nie – musimy słuchać muzyki, gdyż ona ma poprawić nam nastrój, a w efekcie zwiększyć chęć do zakupów. W kinach, centrach handlowych, supermarketach zawsze słychać przyjemne melodie.