Z początkiem roku większość przedsiębiorstw użyteczności publicznej podniosła ceny. Podrożała energia elektryczna, cieplna, gaz, niekiedy także woda. Wzrosły ceny usług pocztowych, ale tylko tych, na które Poczta Polska ma monopol (przesyłki do 50 g). Podwyżki uzasadniane były w sposób tradycyjny: rosną koszty wytwarzania, trzeba też uwzględnić inflację. Uzasadnienie było niezbędne nie tyle ze względu na nas konsumentów, co na kontrolę państwową, bo ceny usług świadczonych przez przedsiębiorstwa korzystające z monopolistycznej pozycji podlegają administracyjnemu nadzorowi.
Zajmują się tym tzw. regulatorzy, czyli prezesi Urzędu Regulacji Energetyki (energia elektryczna, gaz, ciepło) i Urzędu Regulacji Telekomunikacji i Poczt (telefonie, poczta). Akceptując zmiany taryfowe, muszą godzić realia ekonomiczne ze społecznymi. Hamują więc naturalną skłonność przedsiębiorstw do inkasowania monopolistycznej renty, pamiętając jednocześnie, że w gospodarce rynkowej trudno wymagać, by ktoś dokładał do interesu. W efekcie rodzi się zgniły kompromis. Obywatele pozostają w przekonaniu, że państwo pozwala ich bezkarnie łupić, przedsiębiorcy, że administracyjne ograniczanie skali podwyżek prowadzi do powolnego wyniszczania firm.
Pół biedy, jeśli chodzi o przedsiębiorstwo państwowe – tu rachunkiem ekonomicznym można trochę pomanipulować (np. umarzając podatki). Gorzej, gdy dotyczy to firm prywatnych, a tych w branży użyteczności publicznej jest coraz więcej. Prywatny właściciel nie tylko nie chce dokładać do interesu, ale zamierza wypracować godziwy zwrot na zainwestowanym kapitale. Dlatego napięcia na linii państwo–przedsiębiorstwa użyteczności publicznej są coraz większe.
Pod prąd
Tegoroczne taryfy cen energii elektrycznej, choć przez energetyków oceniane jako sztucznie zaniżone, wywołały protesty odbiorców.