Kontrowersyjność ta nie polega – jak to najczęściej bywa – na prowokowaniu. Althamer (38 lat) nie buduje bowiem obozów koncentracyjnych z klocków lego, nie zawiesza na krzyżu genitaliów i nie podgląda ukrytą kamerą klientów publicznej łaźni. Wręcz przeciwnie, jego działania są optymistyczne, przyjazne ludziom, a nawet głęboko humanitarne. Problem z Althamerem polega raczej na jego wizji sztuki. Można powiedzieć, że jest on godnym kontynuatorem rewolucji dokonanej swego czasu przez Duchampa, który głosił, że każdy najbardziej banalny przedmiot może być dziełem sztuki, jeżeli wskaże na niego artysta. Blisko mu także do laureata tegorocznego Paszportu „Polityki” Cezarego Bodzianowskiego, który przeniósł obrazy z płótna w otaczającą nas rzeczywistość, często w ich centralnym punkcie umieszczając samego siebie. Althamer idzie trochę innym, ale równie burzycielskim tropem: przekonuje, że nie ma żadnej granicy między sztuką a życiem. To sama rzeczywistość jest sztuką, trzeba tylko to dostrzec. I on w tym otwieraniu oczu zamierza wszystkim pomóc.
Już jego praca dyplomowa w warszawskiej ASP, choć tradycyjna w formie, zdradzała artystę, który nie boi się śmiałych wyzwań. Wyrzeźbił on bowiem swój autoportret, będący zaprzeczeniem wszelkich tradycyjnych tego typu wizerunków. Nagi, pozbawiony choćby krzty patosu, wręcz bezbronny, wystawia się na wszelkie złe emocje oglądających: kpinę, szyderstwo, litość, niesmak. Ale już wówczas, na progu artystycznej kariery, ciągnęło Althamera w zupełnie innym kierunku, jakże dalekim od klasycznej rzeźby, której dyplom trzyma pewnie gdzieś w szufladzie. W 1993 r. jeszcze jako student ustawił w parku w Arnhem szereg prostych ławek z niemalowanego drewna, jakby zachęcał: usiądź, popatrz, to co widzisz przed sobą, może być dziełem sztuki, więcej – jest lepsze niż dzieło sztuki.