Określenie „landyzacja” wpisuje się przecież znakomicie w cały ciąg zdarzeń, od Tuskowego dziadka z Wehrmachtu poczynając, na jakichś straszliwych ustępstwach rządu wobec Anegeli Merkel kończąc.
Landyzacja ma nam grozić przy okazji kolejnego kroku reformy samorządowej, którą rząd Donalda Tuska właśnie przedstawił i która ma być swego rodzaju dokończeniem reformy rządu Jerzego Buzka, kiedy to utworzono samorządy na szczeblu powiatowym i wojewódzkim, ale te ostatnie znacznie z kompetencji okrojono, właśnie ze strachu przed landyzacją.
Wówczas nazywano to regionalizacją. Nasze silne samorządowe województwa, czyli regiony, po wejściu Polski do Unii Europejskiej miały się podobno rozmyć w regionach europejskich, a my mieliśmy zacząć tracić narodową tożsamość. Dziś Europy już się nie boimy. Ale Niemcami zawsze postraszyć można.
Zresztą tamtą reformę w politycznym boju mocno zniszczono, gdyż zamiast ośmiu silnych i realnie istniejących, także w tradycji, regionów, mamy 16 województw (w zapasie siedemnaste, koszalińskie, gdyż zabiegi o jego utworzenie trwają, zwłaszcza przed każdymi wyborami). Powiatów też mamy dwa razy za dużo, bowiem rząd wyczerpany walką o regiony poległ pod naporem ambicji powiatowych i namnożył ich bez ładu, składu i potrzeby. Z tym problemem rząd PO-PSL także nie ma odwagi się zmierzyć, choć wiadomo, że optymalną liczbą byłoby 180 powiatów. Ale przy wielkich kosztach politycznych zapewne z obecnym rozbiciem powiatowym, jedynym realnym, długo jeszcze pozostaniemy.
Komentowanie na polityczny użytek dokumentów, których się wcześniej nie przeczytało, prowadzi głównie do nieporozumień. I tym razem tak się stało. Może zresztą Kaczyński chciał tylko podłożyć Tuskowi nogę, wrzucając do debaty publicznej ową landyzację, bowiem przedstawiony program, a także cztery projekty ustaw, w tym kompetencyjna, o wojewodzie oraz o miastach i zespołach metropolitalnych trudno uznać za jakiś wielki przełom.