Informacje o przywilejach energetyków, choć wcześniej nie stanowiły tajemnicy, trafiły na czołówki mediów wywołując spore wrażenie, zwłaszcza wśród nieprzywykłych do takiego traktowania przedstawicieli innych zawodów. Oburzenia nie krył premier Marek Belka, który sprawę przywilejów uczynił przedmiotem obrad rządu. Prokuratura postanowiła sprawdzić, czy nie popełniono przestępstwa. Padła też deklaracja, że rząd spróbuje doprowadzić do renegocjacji „umów społecznych” między zarządami firm dystrybuujących energię a ich pracownikami. Przy okazji rozgorzał spór, kto odpowiada za akceptowanie tego typu praktyk – było nie było – w państwowych przedsiębiorstwach.
Jednocześnie podkreślono, że zawarte w „umowach społecznych” przywileje nie mogą dotyczyć członków zarządów. Zarządcy sami ze sobą nie mogą podpisywać porozumień. Rząd chce nakłonić sygnatariuszy do renegocjacji umów, ale na otwarty konflikt z energetykami raczej nie pójdzie. Dysponują silnymi związkami zawodowymi. Co będzie, jeśli się zdenerwują i wyłączą światło?
Stąd pojednawcze wypowiedzi wiceministra skarbu Dariusza Marca, że tak naprawdę nic wielkiego się nie stało. Dziesięcioletnie gwarancje zatrudnienia poparte astronomicznymi odszkodowaniami to tylko rodzaj lekarstwa uspokajającego dla pracowników. I tak nikt by ich nie zwolnił, bo są potrzebni. Nie ma się co gorączkować wysokością odszkodowań, bo jeśli nikt nie będzie zwolniony, to i żadnych wypłat nie będzie.
– Restrukturyzacja zatrudnienia będzie się odbywać w sposób naturalny, poprzez odejścia pracowników na emerytury – wyjaśnia minister Marzec, ilustrując to przykładem spółki BOT (konsolidującej elektrownie Bełchatów, Opole, Turów), gdzie w okresie gwarancyjnym ubędzie w ten sposób 25 proc.