W ostatnich dniach grudnia najpierw stało się to, czego w Krakowie obawiano się od dawna: biznesmen Bogusław Cupiał stracił cierpliwość. Bezpośrednim powodem utraty cierpliwości przez właściciela Wisły była nieudolność zarządu klubu, który podpisał kontrakt z Liczką, ale nie potrafił zwolnić Kasperczaka. Cupiał uznał, że w takim razie należy zwolnić cały zarząd.
Tuż przed świętami do usuwania Kasperczaka przystąpił nowy prezes Janusz Basałaj, były szef sportu w TVP. Na początek zawiesił współpracę z trenerem i zwolnił go z obowiązku świadczenia pracy. Ale Kasperczak, wytrawny piłkarski strateg, usunąć się nie dawał. Okazał się graczem twardym i bezkompromisowym.
– Mówiłem: „Heniek słuchaj, jest nowy trener, taka jest wola właściciela”. W takiej sytuacji dziewięciu na dziesięciu trenerów siada i rozmawia o tym, jak rozwiązać kontrakt. Tymczasem on wychodził za drzwi i ogłaszał dziennikarzom, że wciąż jest trenerem i menedżerem Wisły – opowiada Basałaj.
Przepychanka nadal trwa, stawką w grze jest 900 tys. euro, które Henryk Kasperczak ma otrzymać w ramach pensji aż do wygaśnięcia kontraktu w 2008 r. Gdyby sam podał się do dymisji (co najbardziej odpowiadałoby klubowi), pieniądze przeszłyby mu koło nosa. Gdyby to klub zerwał kontrakt (do czego zdaje się dążyć Kasperczak), musiałby mu zapłacić naraz całą sumę. Mającej długi Wisły na to nie stać, dlatego podjęła grę na zwłokę: nie zwalniamy, ale zawieszamy, płacimy 20 tys. euro pensji miesięcznie i czekamy. To ma Kasperczaka zmiękczyć i zmusić do rozmów o odejściu w zamian za jednorazowe, możliwie niewielkie odszkodowanie. Klub liczy, że tak ceniony fachowiec nie zgodzi się brać przez cztery lata pensji i być na faktycznym bezrobociu. Henryk Kasperczak kwituje taką argumentację uśmiechem.