Przejdź do treści
Reklama
Reklama
Archiwum Polityki

Upiór w Operze

+

Wydawałoby się, że po udanej reaktywacji musicalu filmowego, dzięki nowoczesnym inscenizacjom Boba Marshalla („Chicago”) i Baza Luhrmana („Moulin Rouge”) powrót do podniosłej atmosfery i nieznośnej konwencji śpiewania arii serio nie jest już możliwy. A jednak ekranizacja „Upiora w operze”, jednej z najgłośniejszych oper zasłużonego, brytyjskiego kompozytora Andrew Lloyda Webbera („Jezus Christ Superstar”, „Evita”, „Koty”), cofa nas w czasie o dobre pół wieku. Filmowy „Upiór”, owszem, robi wrażenie kiczowatą, pełną rozmachu scenografią, teatralnymi gadżetami, lecz poziom aktorstwa, choreografia i przede wszystkim sama muzyka to już dzieło tak archaiczne, że po 15 minutach nie chce się tego oglądać wcale. „Upiora w operze” przeniósł na ekran 65-letni Amerykanin Joel Schumacher. Wprawdzie kiedyś napisał scenariusz do musicalowej wersji „Czarodzieja z Oz”, jednak największe sukcesy odnosił na innym polu („Czas zabijania”, „Batman Forever”). Schumacher wydawał się więc ostatnim reżyserem, który powinien zainteresować się tym projektem. Libretto „Upiora w operze”, granego na West Endzie i Broadwayu od 20 lat, stanowi pomieszanie opowieści Victora Hugo („Dzwonnik z Notre Dame”) z popularnym tematem bajek o szpetnej bestii, której ludzką postać może przywrócić miłość pięknej dziewczyny. W musicalu Webbera rola monstrum przypadła genialnemu kompozytorowi zwanemu Anielskim Głosem (Gerard Butler), natomiast ponętną dziewicą jest młodziutka chórzystka (Emmy Rossum), która kształci swój talent muzyczny pod jego okiem. Kiedy dorasta, odtrąca zaloty mistrza i zakochuje się w przystojnym patronie teatru księciu de Chagny (Patrick Wilson).

Polityka 1.2005 (2485) z dnia 08.01.2005; Kultura; s. 54
Reklama