Na dwa miesiące przed referendum w sprawie wejścia Polski do Unii Europejskiej i na dwa tygodnie przed podpisaniem traktatu akcesyjnego nasza klasa polityczna sprawia fatalne wrażenie: korupcja, burdy, prywata i zwykła nieudolność niezależnie od orientacji partyjnych zdają się iść w parze z topnieniem większości tzw. autorytetów. Nie czuje się też ani sprawnej kampanii informacyjnej o UE, ani pogłębionej refleksji, jak Polska wyobraża sobie rozwój Unii dramatycznie dziś podzielonej przez wojnę w Iraku.
Równocześnie – jeśli wierzyć badaniom opinii publicznej – polskie społeczeństwo jest w większości niezmiennie proeuropejskie. Wciąż prawie 70 proc. tych, którzy wezmą udział w referendum, deklaruje, że powie Europie „tak”. Według badań CBOS, Polacy nie chcą Unii jako Stanów Zjednoczonych Europy, lecz raczej związku jak najbardziej niezależnych państw, ale równocześnie znaczna część z nas chciałaby wspólnego rządu europejskiego, wspólnego prezydenta (39 proc. za, 34 przeciw) oraz wspólnego europejskiego dowództwa (44 proc. za, 32 przeciw). Jeśli wziąć pod uwagę, że zdecydowana większość Polaków jest niechętna wojnie w Iraku, to można powiedzieć, że społeczeństwo psychicznie już jest mocniej zakotwiczone w Europie niż politycy – rozgrywający własne kastowe interesy i prowadzący ze sobą dziewiętnastowieczne boje ideologiczne.
Oczywiście nie jest wykluczone, że za tą proeuropejską postawą polskiego społeczeństwa kryje się zarówno nadzieja na finansową pomoc w rozwoju i modernizacji Polski, jak i nieufność do naszej własnej klasy politycznej i tęsknota za zewnętrzną instancją, która nas zdyscyplinuje i zmusi do przyjęcia nie tylko funkcjonalnych norm prawnych, ale i uniwersalnych form obyczajowych w polityce i gospodarce. Trudno się oprzeć wrażeniu, że od warcholstwa i nieuctwa wielu naszych polityków gotowi jesteśmy uciec do Europy, tak jak z kolei od egoizmu i wygodnictwa Europy Zachodniej staramy się ubezpieczyć przez amerykański parasol militarny, płacąc za tę polisę udziałem polskich żołnierzy w odległej wojnie.