W Sojuszu Lewicy Demokratycznej zakończyły się zjazdy regionalne, a tym samym pojawił się nowy (a właściwie stary przemieszany z nowym) zastęp tak zwanych baronów. Obronili pozycje ci, którzy rzadko gościli na pierwszych stronach gazet, jak Andrzej Brachmański w Lubuskiem, biznesmen Jerzy Jendykiewicz na Wybrzeżu, Kazimierz Chrzanowski w Małopolsce. Leszek Miller przeprowadził swój zasadniczy postulat: nie ma – poza premierem – łączenia funkcji rządowych z szefowaniem w partii; jedynie premier ma kontrolę nad wszystkimi. Nie przyszło mu to łatwo, ale po kilkunastu miesiącach cel osiągnął. Pozbył się też tych, którzy, choć wierni, przysparzali już zbyt wielu kłopotów z powodu niejasnych biznesowych powiązań, jak Andrzej Pęczak w Łódzkiem, którego zastąpił Krzysztof Makowski, najmłodszy w Polsce, liczący 33 lata, wojewoda. Nie ma żadnych dowodów, że nowi szefowie zostali wybrani wbrew przewodniczącemu SLD, choć nie wszędzie jego rekomendacje były przyjmowane bezkrytycznie. Mazowiecka organizacja SLD podzieliła się prawie na pół, wybierając ulubieńca Leszka Millera b. ministra zdrowia Mariusza Łapińskiego i o tę połowę głosów przewodniczący musiał walczyć osobiście. Takie podziały pojawiły się i w innych regionach.
Szefowie regionów w partii liczącej sto tysięcy ludzi to struktura niezwykle ważna. Dzięki nim Miller może utrzymywać kontrolę nad partyjnym aparatem, uspokajać nastroje niezadowolenia, neutralizować przejawy buntu i potencjalnych rywali. Wierny baron to dla suwerena spokój na zapleczu. Nie przypadkiem Sojusz tak bardzo skonfliktował się w trakcie tworzenia list przed wyborami samorządowymi, kiedy to siatka baronów była już mocno poszarpana: część z nich poszła do rządu, a jeszcze nie chciała się wyzbyć wpływów w terenie; część frustrowała się, że nie dostała tak pożądanych stanowisk rządowych, inni okazali się po prostu mało sprawni w dowodzeniu dużą organizacją.