W XVII-wiecznej Anglii był taki urząd: Mistrz Rozrywek. Sprawujący urząd dbał o to, by poddanym królewskim dostarczano pretekstów do śmiechu. I to na odpowiednim poziomie – Mistrz na boku dorabiał jako cenzor, tępiący szmirę i taniochę Szekspirów i Marlowów. U nas inaczej: nie ma urzędu, lecz są mistrzowie i wicemistrzowie od wywoływania radości. Co klaun to Braun, co Czarzasty to demoniasty. Nawet lektura gazet dostarcza powodów do humorystycznej zadumy. Czytelnicy dowiedzieli się ostatnio o wiekopomnym odkryciu dwójki profesorów, członków Brytyjskiego Towarzystwa Psychologicznego. Otóż wnikliwi badacze doszli do wniosku (cytuję za „Wyborczą”): „Jeśli chcesz być lepiej zrozumiany, do wyjaśnienia użyj rąk”. Chylę czoło przed autorytetami, doceniam wagę odkrycia porównywalnego z kopernikańskim przewrotem i teorią względności, ale dla porządku zauważam: przed panią profesor Niną McLoughlin i profesorem Geoffreyem Beattle wpadli na to mieszkańcy ulicy Bielańskiej, bohaterowie dowcipów opowiadanych kilkadziesiąt lat temu.
– Słyszałaś? Co za nieszczęście: mój synuś, moja chluba, odmroził sobie ręce.
– Nieszczęście to mało. To dramat. Jak on teraz będzie rozmawiał? Odkrycie profesorskie, że kiedy się gestykuluje, słowa zapadają w pamięć, antycypował żarcik z czasów, gdy wchodziły w użycie telefony stacjonarne.
– To jest aparat telefoniczny – instruuje szef praktykanta. – Wiesz, jak się z niego korzysta? Jedną ręką trzymasz słuchawkę, drugą mówisz.
Prawa autorskie utytułowanych teoretyków są wątpliwe, praktycy wyprzedzili ich o epokę, żyjąc intensywnie i kolorowo. Czy warto tak żyć? Pytany o to przemądrzalec wyjaśnił, że warto.