Cieszyliśmy się, że Ukraina to jednak nie Białoruś. Obywatelskie przebudzenie obozu Wiktora Juszczenki przypominało nam najlepsze czasy Solidarności. Po pierwszej turze wyborów prezydenckich przymknęliśmy oczy na doniesienia o fałszerstwach i zastraszaniu. Przełknęliśmy rosyjską interwencję w kampanię wyborczą i obraźliwe potraktowanie ministra Cimoszewicza w Kijowie. Trzymaliśmy kciuki przede wszystkim za ukraińskie marzenie o demokracji i praworządności. A skoro symbolem tego marzenia stał się dla wielu Ukraińców, zwłaszcza młodszego pokolenia, Wiktor Juszczenko, trzymaliśmy kciuki i za jego zwycięstwo w uczciwych wyborach.
Teraz patrzymy ze smutkiem, jak marzenie się oddala. Kiedy piszę te słowa, znany jest już werdykt państwowej komisji wyborczej. Ukraińcy odrzucili „pomarańczową alternatywę”: głosami Donbasu wygrał urzędujący premier Wiktor Janukowycz. Europejscy obserwatorzy wyborów uznali, że druga tura nie spełniła pod wieloma względami demokratycznych standardów. Ale obserwatorzy zakończyli misję: wyjadą i kropka. Ukraina musi przyjść do siebie o własnych siłach.
Grozi jej fala zamętu i rozliczeń. Pomarańczowi Juszczenki nie wierzą w przegraną, ich lider wezwał do kampanii obywatelskiego nieposłuszeństwa. Tak pewnie musi być, ale nie zmieni to stanu rzeczy. Jedyne, co można w ten sposób osiągnąć, to dyskredytacja Janukowycza w oczach Zachodu. Ale totalny bojkot Janukowycza wpycha go jeszcze bardziej w orbitę Kremla.
Ukraina wychodzi z wyborczej konfrontacji rozdarta, a więc osłabiona. Przedłużający się konflikt wewnętrzny osłabi ją jeszcze bardziej. Nie leży to ani w interesie Ukraińców, ani Polski i Europy. Prezydentowi-elektowi trzeba patrzeć na ręce i poczekać na jego pierwsze decyzje. Na razie na więcej uwagi i wsparcia zasługuje obóz szczerych demokratów – nowoczesne ukraińskie społeczeństwo obywatelskie.