Nieszczęsny naród, który nie wie, co świętować ze swej przeszłości, jakich narodowych świąt się uchwycić. Przed 15 rocznicą przełamania muru berlińskiego kanclerz Schröder popełnił pragmatyczne świętokradztwo. Popatrzył na dziurę budżetową i pomyślał: czy nie można oszczędzić na Dniu Zjednoczenia? Przecież i tak mało kto obchodzi to święto. 3 października 1990 r. nie padła żadna niemiecka Bastylia, żadna Kriemhilda z nagą piersią nie poprowadziła tego dnia ludu Berlina do historycznego szturmu. Nie odparto też żadnego najeźdźcy. Na ten dzień w 1990 r. Helmut Kohl wyznaczył wspólne posiedzenie parlamentów obu państw niemieckich, więc nikomu – rozumował Schröder – nie zaszkodzi, gdy Dzień Zjednoczenia będzie przypadał na każdą pierwszą niedzielę października. W końcu Wielkanoc też jest świętem ruchomym. Niemcy będą mieli swoje niby-święto swojego niby-zjednoczenia, a niemiecka gospodarka odzyska jeden dzień roboczy.
Pomysł był rozsądny, ale wywołał oburzenie. Chadecki prezydent publicznie skarcił socjaldemokratycznego kanclerza, a konserwatywne gazety znów przypomniały starą prawdę, że socjaliści zawsze są na bakier z patriotyzmem. O co wam chodzi, słodko cmoknął Schröder, przecież ten pomysł z ruchomym świętem zgłosił w 1994 r. Edmund Stoiber, wasz kandydat na kanclerza sprzed dwóch lat...
To qui pro quo dobrze ilustruje niemiecki zamęt w sprawach narodowej symboliki. 15 lat po upadku komunizmu Niemcy wciąż się spierają, co, jak i kiedy świętować jako symbol zjednoczenia:
• 3 października 1990 r. (pierwsze wspólne posiedzenie parlamentu) to samowolna decyzja Kohla;
• 4 listopada 1989 r., gdy milion demonstrantów na Alexanderplatz wygwizdywało SED, miało znaczenie dla Enerdowców, ci z Zachodu natomiast nic na ten temat nie wiedzą;
• 9 listopada, upadek muru berlińskiego?