Korea Północna ośmieszyła prezydenta Busha i jego przygotowania do ataku na Irak. Saddam Husajn nie ma broni jądrowej i nie grozi wojną Amerykanom. A mimo to Bush idzie go zniszczyć. Korea Północna ma broń jądrową i grozi Amerykanom uderzeniem prewencyjnym, a mimo to Bush mówi o potrzebie rozwiązania negocjowanego.
Phenian po raz drugi już w historii najnowszej stał się bohaterem, który grozi. Ponad 50 lat temu Kim Ir Sen zapowiadał „wyzwolenie” południa. Teraz jego syn Kim Dzong Il uprzedza, że utopi Stany Zjednoczone w morzu ognia.
Teoretycznie jest to możliwe. Może utopić Seul i Tokio, a nawet – w przypadku całkowitej niesprawności amerykańskiego systemu obronnego – mógłby sięgnąć rakietą Zachodniego Wybrzeża, to jest np. Seattle, gdzie produkuje się samoloty typu Boeing.
Ale nie to ma na myśli Kim Dzong Il. Jego krzyk jest sygnałem bezradności. Ludzie w jego kraju od lat jedzą kapustę i korzonki. Nie wiadomo, czy obóz koncentracyjny rozpościera się przed czy za drutami. Kim Dzong Il walczy o przetrwanie, choć poza własnym systemem nikt mu nie zagraża.
Oś zła – zdaniem prezydenta Busha – zaczyna się w Iraku i kończy w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej. Można by sądzić, że grożąc Amerykanom Kim Dzong Il stara się przyjść z pomocą Saddamowi Husajnowi.
Ale nie to ma na myśli dyktator. On chce wsparcia dla swoich pseudoreform rynkowych. Otworzył puste sklepy i uwolnił abstrakcyjne ceny. Zapowiedział utworzenie specjalnej strefy ekonomicznej, która miała być wzorowana na doświadczeniach chińskich. Ale cud się nie zdarzył.
Kto miałby te sklepy i czym zapełnić? Dajmy na to – Korea Południowa, choćby z przyczyn humanitarnych i z nadzieją na stopniowe jednoczenie Korei, nawet jeśli miałoby się ono dokonać po czterdziestu latach (na wariant szybki, niemiecki, Korei nie stać).