Deweloper, który miał do sprzedania apartamenty w letniskowej miejscowości, uznał, że bardziej opłaca się sprzedać udziały w każdym z nich 52 osobom. Tak powstał timesharing – twierdzi Adam Lipiński z marketingowej firmy Alco. Posiadacz udziału korzysta z apartamentu przez jeden z góry określony tydzień w roku (oczywiście, może kupić więcej udziałów). Umowa zawierana jest na różne okresy, najczęściej na 40–80 lat.
Prawdziwie dobre czasy dla timesharingu zaczęły się w 1974 r., kiedy Resorts Condominium International stworzyło sieć wymiany urlopowych tygodni. Kupno tygodnia w ośrodku należącym do tej sieci dawało dostęp do wszystkich ośrodków RCI, a jest ich dzisiaj 3,7 tys. w ponad 100 krajach. „Świat stoi teraz przed państwem otworem” czytamy w materiałach reklamowych firm oferujących timeshare. Tydzień na Balearach można wymienić na tydzień na wybrzeżu francuskim albo np. w Tajlandii. Apetyty trzeba jednak miarkować, bo RCI prowadzi „wymianę sprawiedliwą”, czyli z grubsza ekwiwalentną. Jeśli kupimy za 10–11 tys. zł letni tydzień w apartamencie w Darłówku albo Mrągowie, nie powinniśmy raczej liczyć na wymianę na Costa del Sol (analogicznie 11–14 tys. euro za apartament z jedną sypialnią).
– Klient, który jest właścicielem udziału, może wykupić dodatkowy tydzień bonusowy. Za tygodniowy pobyt w czteroosobowym apartamencie na Teneryfie zapłaci wtedy 194 euro, za taki sam tydzień w Maroku albo w Wielkiej Brytanii 230 euro – mówi Arkadiusz Olszowy, prezes firmy Holiday Travel Center (HTC), sprzedającej timeshare. Podpisanie umowy oznacza wejście do klubu RCI. A członkowie klubu płacą mniej.
Czy warto wydać tysiące euro, żeby mieć „własność wakacyjną”
na ciepłym wybrzeżu albo w górach?