Jeszcze pół roku temu Bush trzymał się mocno – po schwytaniu Saddama Husajna i przyspieszeniu gospodarki. Demokraci byli skłóceni, bezradni wobec popularności prezydenta, pozbawieni przywództwa. W Iraku jednak krew lała się coraz obficiej, skandal z torturami w Abu Ghraib wstrząsnął moralnymi racjami wojny podawanymi przez rząd, a do świadomości obywateli zaczęło docierać, że jej oficjalne powody – iracka broń masowego rażenia i związki Bagdadu z Al-Kaidą – mogą być czystym wymysłem. Wzrost ekonomiczny nie przełożył się na istotne zmniejszenie bezrobocia, zwłaszcza w stanach, które mają ważący głos dla rozstrzygnięcia listopadowych wyborów. Poparcie opinii dla operacji irackiej, na początku wysokie, spadło znacznie poniżej 50 proc. Amerykanie, jak wynika z sondaży, są coraz bardziej zaniepokojeni, że Irak, gdzie liczba zabitych żołnierzy przekroczy wkrótce 1000, stanie się drugim Wietnamem, i coraz bardziej zniecierpliwieni rządami „wojennego prezydenta”.
Partia Demokratyczna tymczasem niespodziewanie szybko zaprzestała wewnętrznych sporów i zwarła szeregi wokół Johna Kerry’ego. Konwencja w Bostonie była imponującą manifestacją dyscypliny i jedności (na zjazd nie wpuszczono nawet znanej aktorki Whoopie Goldberg za jej pikantny żart o Bushu), co zwykle dobrze rokuje kandydatowi w wyborach.
Ciekawe jednak, że Kerry, w parze z dobranym na wiceprezydenta Johnem Edwardsem, na spadku notowań Busha niewiele zyskał – badania opinii od miesięcy wykazują, że w wyborczym wyścigu praktycznie wciąż idzie z prezydentem łeb w łeb (skok popularności po partyjnym zjeździe – convention bounce – jest normalny, ale zwykle przejściowy). Według niedawnego sondażu „Washington Post” i telewizji ABC News, mimo kłopotów Busha w Iraku to jemu Amerykanie bardziej niż Kerry’emu ufają jako przywódcy w wojnie z terroryzmem, a nawet pokładają w nim większe nadzieje na rozwiązanie kwestii irackiej.