Trudno kwestionować konieczność unowocześniania administracji publicznej. Prof. Michał Kleiber, minister nauki i informatyzacji, jasno tłumaczy: – Cały czas rośnie liczba zadań dla administracji, jednocześnie nie przybywa pieniędzy na ich realizację, bo byłoby to źle widziane przez wyborców. Paradoks ten można rozwiązać tylko w jeden sposób: zwiększając wydajność pracy urzędników. Jak? Biznes pokazał w latach dziewięćdziesiątych, że głównym narzędziem umożliwiającym szybki wzrost efektywności jest teleinformatyka.
Ale doświadczenie, nie tylko polskie, uczy, że samo wstawienie komputerów i informatyzacja tzw. back-office, czyli zaplecza instytucji, wcale nie musi ułatwić życia ich klientom. Mimo że w każdym pocztowym okienku stoi komputer, obsługa wcale nie jest sprawniejsza niż dawniej, bo urzędnicy mozolnie wpisują za pomocą klawiatury długaśne numery rachunków. Kiedyś odrywali odcinek kontrolny przekazu, a operacja księgowania odbywała się po zamknięciu okienka, nie obciążając cierpliwości klientów. Odrobina więcej wysiłku ze strony urzędników projektujących informatyzację i zaopatrzyliby okienka w skanery, jak jest np. w Królewskiej Poczcie Brytyjskiej, przyspieszające wielokrotnie wprowadzanie danych.
Także operacja wymiany praw jazdy mogłaby być prowadzona inaczej.
Wszak większość danych posiadaczy starych dokumentów nie uległa zmianie. Czy zamiast kazać ludziom wypełniać kwestionariusze, nie lepiej było polecić urzędnikom, by za pomocą komputerów wypełnili je (co i tak musieli przecież zrobić) i rozesłali, prosząc tylko petentów o weryfikację danych? A idiotyczna standaryzacja numerów kont bankowych przeprowadzona w imię integracji europejskiej? W efekcie mamy dziś wszyscy dwudziestosześciocyfrowe numery, które są w stanie zapamiętać chyba tylko członkowie Mensy.