Na głowę oskarżonego o pedofilię byłego dyrygenta chłopięcego chóru Wojciecha K. spadły kolejne nieszczęścia: publicznie ogłoszono, iż dolega mu HIV oraz odebrano mu paszport. O ile odebranie paszportu nie spotkało się ze specjalnym rezonansem, o tyle ogłoszenie przez „Gazetę Wyborczą” o wirusie wzbudziło liczne i przeważnie potępieńcze komentarze. Jedna z myśli przewodnich tych komentarzy jest taka, że nagłośniony HIV dyrygenta wyrządza specjalną krzywdę chórzystom, którzy teraz wedle powszechnej i głęboko uzasadnionej opinii będą chórzystami zakażonymi. Do tej pory chórzyści ci byli jedynie chórzystami molestowanymi, co było pół biedy, ponieważ jednak okazało się, że molestował ich człowiek chory, oni z automatu stają się też chorzy i to jest nieszczęście. Skrzywdzono te dzieci! – biją na alarm rozmaici moraliści, nie zdając sobie snadź sprawy, iż rozległe kolportowanie wizji skrzywdzonych też jest krzywdzeniem, jest krzywdzeniem zwłaszcza tych, co nigdy ani przez dyrygenta, ani przez nikogo innego skrzywdzeni nie zostali. Gotowość do obrony bierze się tu z zawczasu gotowej, a karykaturalnej wizji, takiej mianowicie, iż poznański chór to nie był żaden chór, a wyłącznie seksualna stajnia Wojciecha K. Przez trzydzieści lat Wojciech K. jeździł po świecie z taborem chłopców gotowych do wiadomych posług, pod takim kątem ich rekrutował, nie musieli umieć śpiewać, musieli być ładni, oszalały pedofil też nie był żadnym muzykiem, był jedynie nigdy nie nasyconym deprawatorem, który tak rozlegle folgował swym popędom, aż złapał HIV. Oczywiście, żeby zostać złodziejem, można przez całe życie nic nie ukraść, wystarczy raz coś ukraść. Ile razy Wojciech K. grzeszył, nie wiadomo, pewnie faktycznie niepoliczalną ilość razy, ale skąd pewność, że grzeszył ze wszystkimi swymi podopiecznymi?