Archiwum Polityki

Okropne filmy

Twórcy horrorów, w przeciwieństwie do wielu ich bohaterów, mają się coraz lepiej. Z ukończonych w zeszłym roku 12 hollywoodzkich produkcji tego gatunku aż osiem trafiło na listy bestsellerów. Wynikałoby stąd, że mija era baśniowego fantasy i zbliża się triumf grozy.

Finansowy sukces filmowego horroru tłumaczy się głównie stosunkowo niskimi budżetami. Rzadko zatrudnia się w takich filmach wielkie gwiazdy, które trzeba suto opłacać, nie ma też potrzeby stosowania wymyślnych efektów specjalnych, bo najlepszym sposobem wywołania odpowiedniego wrażenia na widzach okazuje się wciąż hitchcockowska zasada suspensu. Wystarczy, by reżyser dobrze sobie radził z dawkowaniem napięcia. Reguła ta sprawdza się całkowicie w przypadku wchodzącego właśnie na nasze ekrany amerykańskiego filmu „Boogeyman”.

Film powstał przy produkcyjnym współudziale Sama Raimiego, wcześniej reżysera horrorów z serii „Martwe zło”, które polegały na nieustannym nękaniu widza obrazami żywych trupów, odciętych acz wciąż poruszających się kończyn, oderwanych od tułowia głów i latających w powietrzu ostrych przedmiotów przeszywających ciała przerażonych bohaterów. „Boogeyman” to jednak coś zupełnie innego – jest bardziej opowieścią o lęku niż zbiorem drastycznych scen mających wywoływać strach. Momenty, które podrywają widza z krzesła, są tu kulminacją napięcia budowanego przez niespokojną, mroczną atmosferę. Boimy się, ponieważ boi się główny bohater, dwudziestoparoletni Tim, prześladowany przez obsesję nabytą w dzieciństwie, kiedy to jego ojciec został porwany przez jakąś tajemniczą siłę i nigdy się już nie pojawił. W następstwie Tim był leczony psychiatrycznie, ale nigdy nie pozbył się lęku przed ciemnością, niedomkniętą szafą czy trudno dostępnymi zakamarkami w starych domach. Gdyby nie ostatnie sekwencje, w których pojawia się tytułowy potwór, „Boogeyman” mógłby uchodzić za psychologiczny dreszczowiec, ale i tak jest to rzecz wywołująca spory niepokój nawet u sceptyka trzymającego dystans do horrorystycznej formy.

Polityka 22.2005 (2506) z dnia 04.06.2005; Kultura; s. 72
Reklama