Nie tak dawno, gdy chcieliśmy się pochwalić, jakie mądre mamy dziecko, wystarczyło podać jedną liczbę – iloraz inteligencji (IQ – od ang. Intelligence Quotient; polski skrót to II) – która powinna być znacznie powyżej 100. Potem okazało się, że rodzajów inteligencji jest bez liku – możemy być obdarzeni nie tylko inteligencją logiczno-matematyczną czy przestrzenną, lecz także emocjonalną i duchową, a więc każdy może być na swój sposób inteligentny. Ostatnio modne stało się z kolei wśród psychologów twierdzenie, że 95 proc. naszej pracy myślowej wykonujemy bez udziału świadomości, a zatem, rzec można, inteligencja nasza jest głównie bezmyślna.
Pomysł, że w naszych umysłowych działaniach ważną rolę spełnia nieświadomość, nie jest oczywiście nowy. Odkrycie to przypisuje się powszechnie Freudowi, choć historia podświadomości – czy może raczej bezświadomości – jest znacznie dłuższa. Wypada cofnąć się przynajmniej do Kartezjusza. Rozszczepiając ludzką naturę na sferę ducha i materii, zaproponował on wizję człowieka jako istoty obdarzonej zwierzęcymi popędami i ciałem, nad którymi usiłuje utrzymać kontrolę niematerialna wola i nieśmiertelna dusza. W pewnym sensie kartezjuszowska bezświadomość miała duchową naturę (dlatego nie wypada jej nazywać podświadomością). Istotny wpływ Kartezjusza na dalszy rozwój psychologii polegał jednak głównie na tym, że jego koncepcja człowieczeństwa zakładała tożsamość procesów myślowych i świadomości. Innymi słowy, jego człowiek nie mógł myśleć, nie zdając sobie z tego sprawy. Kiedy więc Freud zaczął mówić o nieświadomych procesach umysłowych, wyglądało to trochę jak wewnętrzna sprzeczność, czyli logiczny absurd.
Warto przypomnieć, że – mówiąc w wielkim uproszczeniu – Freud zaproponował trójdzielny model ludzkiej osobowości, która podzielona była na id – według jego własnych słów – wrzący kocioł popędów szukających ekspresji, ego, czyli rozumną i świadomą istotę, oraz superego pełniące funkcję sumienia i strażnika naszego poprawnego zachowania.