Politycy PiS nigdy nie przepadali za zagranicznym kapitałem w polskim sektorze bankowym. Więc teraz rząd Kazimierza Marcinkiewicza postanowił odzyskać część utraconego pola. Na pierwszy ogień poszedł Bank Ochrony Środowiska (BOŚ), który przez ostatnie 2 lata próbowali przejąć usadowieni w nim (w sumie mieli 47,5 proc. akcji) Szwedzi. Walczyli dzielnie i polegli z hukiem. Zamiast wykupić resztę akcji od NFOŚiGW, ostatecznie sami sprzedają Narodowemu Funduszowi Ochrony Środowiska wszystkie swoje udziały za, bagatela, 580 mln zł. W przeciwieństwie do Holendrów z Eureko uznali, że nie warto kopać się z koniem. Szwedzki SEB zostaje w Polsce, ale już nie zamierza prowadzić kosztownej obsługi klientów detalicznych. Do interesu trochę dołożył, bo akcje BOŚ sam kupował drożej, ale nie robi z tego dramatu. Pozostaje pytanie, po co Skarbowi Państwa bank średniej wielkości o niejasnym profilu, który nie dość, że trzeba teraz wykupić, to jeszcze mocno dokapitalizować. Sergiusz Najar, poprzedni prezes zarządu, mówił o 350 mln zł. Pewnie przesadzał, ale wiadomo, że na wykup wszystkich akcji (musi być wezwanie skierowane do akcjonariuszy) oraz najpilniejsze inwestycje potrzeba w sumie przynajmniej 800 mln. A to góra pieniędzy. W budżecie na pewno ich nie ma. Gdzież więc one są i kto je wyłoży?
Ciekawe, że Stanisław Kostrzewski, wiceprezes BOŚ w latach 1998–2000, a także obecnie (jednocześnie członek PiS), swego czasu witał, a obecnie żegna Szwedów. Wygląda na to, że jeszcze raz ideologia wygrała z rachunkiem ekonomicznym i gospodarczym sensem.