Archiwum Polityki

Dyplomacja i łowy (na głowy)

IV Rzeczpospolita zerwała stosunki dyplomatyczne z III RP w sposób, który – używając języka dyplomatycznego – budzi zdziwienie.

Z hukiem odwołano kilkunastu ambasadorów, w tym – jak słychać – z państw tak ważnych jak Niemcy czy Wielka Brytania. Gdyby chodziło o rotację i wymianę na lepszych, nie byłoby się czemu dziwić. Tak to przedstawiał premier Marcinkiewicz, mówiąc o „rutynowym” działaniu. Ale szef rządu kiepsko chyba zna się na dyplomatycznej rutynie. Za granicą bowiem, jeżeli władza chce – a ma do tego pełne prawo – odwołać ambasadora przed końcem kadencji, a tym bardziej zaledwie po roku lub mniej od złożenia listów uwierzytelniających – wzywa delikwenta do kraju i prosi o rezygnację, która niechybnie następuje, na ogół ze względu na stan zdrowia, sprawy rodzinne lub „inne ważne obowiązki”.

Lech Kaczyński, Kazimierz Marcinkiewicz i Stefan Meller wybrali jednak inną drogę – kilkunastu ambasadorów odwołali w sposób ostentacyjny. Jakie wrażenie wywoła ten ruch polskiej dyplomacji? Pierwsze, co sobie na świecie pomyślą, to że Polska jest krajem niestabilnym, wstrząsanym drgawkami, które docierają na drugą półkulę. Jawi się też jako kraj niekompetentny, który nie umie wyłonić swoich przedstawicieli. Wreszcie – że Polska lekceważy kraj urzędowania, do którego wysłała osoby nieodpowiednie, nie budzące zaufania swoich przełożonych.

Chyba jedyną stolicą, w której odwołanie polskiego ambasadora wnet po jego mianowaniu będzie zrozumiałe, jest Pekin, gdzie podczas rewolucji kulturalnej nie takie rzeczy się działy i byli dyplomaci znaleźli się po odwołaniu na reedukacji w interiorze.

Premier Marcinkiewicz, mówiąc, że na cywilizowanym Zachodzie jest nie do pomyślenia, żeby współpracownicy tajnych służb byli ambasadorami, mija się z prawdą.

Polityka 2.2006 (2537) z dnia 14.01.2006; Passent; s. 95
Reklama