Za chwilę rozpocznie się kolejna wielka wojna o ogrody działkowe. PiS przygotowuje projekt nowej ustawy znoszącej przywileje Polskiego Związku Działkowców (PZD) i gwarantującej gminom wpływy z dzierżawy gruntów. A jest się o co bić; 44 tys. ha działek w większości położonych w miastach warte jest co najmniej 100 mld zł. A 967 tys. działkowców zrzeszonych w związku to 3–4-milionowy elektorat, z którym nie sposób się nie liczyć.
Ziemia, pieniądze, elektorat
O tym, że w Polsce łatwiej obalić ustrój, niż wygrać z PZD, przekonało się 17 posłów Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Na początku transformacji w 1990 r. zgłosili oni w Sejmie projekt likwidacji działek i związku, gdyż ich zdaniem „PZD w swoim układzie organizacyjnym wraz ze statutem stanowi swoistą partię”. Zamach – jak określiła to Rada Krajowa PZD – się nie udał i żaden z 17 posłów OKP nie został później wybrany do Sejmu. Zaczęła jednak obowiązywać (1990 r.) ustawa komunalizacyjna, na mocy której tereny ogrodów działkowych stały się własnością gmin.
Siłę PZD doceniła SdRP, biorąc działkowców w obronę i obiecując – przed wyborami 1993 r. – uznanie ich praw do ziemi. Tak też się stało: w 1995 r., tuż przed wyborami prezydenckimi, posłowie SLD spełnili obietnicę i znowelizowali ustawę o pracowniczych ogrodach działkowych oddając je związkowi w wieczyste nieodpłatne użytkowanie. W ten sposób PZD – bo nie działkowicze – stał się na 99 lat faktycznym dysponentem majątku gminnego wartego dzisiaj, jak powiedzieliśmy, co najmniej 100 mld zł. Nowelizacja ta została zaskarżona do Trybunału Stanu przez Unię Metropolii Polskich i Radę Gminy Warszawa Centrum.
Trybunał Konstytucyjny dwukrotnie (w 1996 i 2002 r.) orzekł, że nowelizacja jest niezgodna z konstytucją, gdyż narusza własność gmin.