Archiwum Polityki

Mewa w wodzie

Najbardziej rzucającym się w oczy elementem scenografii jest jezioro na całą szerokość sceny, tajemnicze niczym Świteź u Mickiewicza. Tylko że w tym wypadku to nie poezja, to tylko woda, zdecydowanie za dużo wody. Niestety, nie jedyny to mankament „Mewy”, którą możemy oglądać w stołecznym Studio. Najbardziej zawiedli aktorzy. Stowarzyszenie polskich feministek powinno przyznać artystom płci męskiej występującym w tym spektaklu zbiorową naganę: w ogóle nie interesują ich kobiety! Które, jak to u Czechowa, szalenie spragnione są uczuć, mówią o miłości i naprawdę kochają, cóż z tego, skoro partnerów w zasadzie to nie obchodzi. Jakby poraził ich chłód ciągnący od jeziora. To przykre wrażenie, ale „Mewa” pozbawiona poezji i emocji staje się czymś w rodzaju opowieści z telenoweli. Kiedy więc w ostatnim akcie słychać przepisowy czechowowski strzał, brzmi on jak dysonans, ponieważ w pierwszym akcie nie było strzelby.

Najbardziej smutne jest jednak to, że w „Mewie” występuje gościnnie Krystyna Janda, czcząca w ten sposób 25 lat pracy scenicznej. Ćwierć wieku temu w „Mewie”, wówczas w Teatrze Ateneum, grała młodziutką Ninę Zarieczną (pamiętam jej prawdziwe łzy w finale), teraz jest starzejącą się aktorką Ireną Arkadiną. Oczywiście sama Janda broni się, jak zawsze, bo jest przecież wybitną aktorką. Wydaje się jednak, że przynajmniej w tym jubileuszowym przedstawieniu powinien bronić jej teatr.

Polityka 3.2003 (2384) z dnia 18.01.2003; Kultura; s. 58
Reklama