To zdjęcie przeszło do polskiej historii: sala Sejmu PRL, wszyscy posłowie z ręką w górę. Prócz jednego: drobnego, siwowłosego mężczyzny w okularach. Był 10 lutego 1976 r. Przegłosowano wtedy wprowadzenie do konstytucji zasady „kierowniczej roli” partii komunistycznej w państwie oraz zapisu o sojuszu ze Związkiem Radzieckim. Tym, który się wyłamał, był Stanisław Stomma – prawnik z zawodu, historyk z zamiłowania, z przekonań głęboko wierzący katolik, publicysta i polityk z wyboru.
To on po wojnie zaproponował, by w nowej sytuacji geopolitycznej środowiska katolickie w miejsce romantycznych marzeń przyjęły neopozytywistyczną koncepcję „mądrości etapu”. Zakładała ona uwzględnianie realiów kraju pod panowaniem komunistów. Nie widział w nim szans dla opozycji stricte politycznej, stąd działalność publiczna tych, którzy nie zgadzali się z panującą ideologią, polegać miała na „znalezieniu rozwiązań w miejscu i czasie możliwych”. Sugerował, by skupić się na obronie „ostatecznych pozycji” – zwłaszcza kultury narodowej. To dlatego po Październiku ’56 przyjął propozycję władz stworzenia w Sejmie grupy posłów reprezentujących intelektualną opozycję z „Tygodnika Powszechnego” i Znaku. W manifeście „Gdzie jesteśmy, dokąd idziemy” tłumaczył: „Celem naszym jest demokratyzacja. O cel ten walczyć należy realnie” („TP” 3/60).
Niektórzy postawę taką uznali za kapitulancką, a nadto prowadzącą do uwiarygodniania reżimu. Ale Stomma robił swoje. Choćby na polu pojednania z Niemcami (w 1969 r. jako pierwszy Polak został przyjęty przez prezydenta RFN; w rok później zawarto układ o uznaniu granic) i praw obywatelskich (w 1968 r.