Na początku, kiedy Bogdan Kacmajor nie nazywał się jeszcze ani Bogiem, ani Drzewem Żywota, ani Jestem, Który Jestem, kiedy miał zaledwie kilka lat, otrzymał przedsmak przyszłych darów. Ujrzał w ogródku Szatana, „takiego dziecinnego jeszcze”, którego przegonił. Kijkiem. Ów pół człowiek, pół kozioł uciekł wówczas do kurnika, a stamtąd wybiegł już zwykły kogut.
Pod koniec lat 70., gdy Bogdan K. miał może z osiemnaście lat, ujrzał już piekło prawdziwe. To była niby zwykła noc w Krynicy Morskiej, plaża, obok dziewczyna. Nagle usłyszał głos: Siedź i patrz! I ujrzał: otchłań pędzącą ponad morzem szkieletów ryb. Gdy stąpał po nich, ulatywały one w przestworza jako ptaki. Zrozumiał wówczas, że gdzieś leży Państwo Tysiącletnie, w którym, jak głosi prawo: „Bóg ześle ducha na wszelkie ciało”.
Poszukiwał tego miejsca w sposób radykalny. W maturalnej klasie porzucił szkołę. Potem odmówił służby wojskowej, trafił za to do więzienia. A później jednego dnia zrezygnował z pracy, wyzbył się mebli, zostawił pierwszą żonę i dziecko i ruszył w lud jedynie z Biblią.
Od cudów małych na początku lat 80. się zaczęło. A to, jak twierdził, kogoś wyleczył ze schizofrenii, a to z raka macicy. A to załatwił sklepowej z mięsnego szóstkę górną, zęba. A to astmę jednej kierowniczce.
– Parę rzeczy wydarzyło się takich mocnych – tłumaczył. – A to jakiś niewidomy wzrok odzyskał, a to jednemu w Ostródzie matka zmartwychwstała, a to facetowi, który nie chodził od wojny, powiedziałem: Janek, chcesz chodzić? No to wstawaj i łaź.
Tam, gdzie się zjawiał, koczowały tłumy.
Po 400–600 osób dziennie. Autokarami zjeżdżali. Kwiatki zwozili, świeczki palili. A on im kazania walił (czad odchodził).