Zgięte w łokciu ramię ma jednoznaczną wymowę, obraża, raczej nie jest stosowane jako wyraz radości ze sportowego zwycięstwa na stadionie. Chyba że ma się przeciw sobie większość widowni. Tak było właśnie w Moskwie. Trwający cztery godziny konkurs skoków o tyczce zamieniał się w koncert buczenia i gwizdów, ilekroć na rozbiegu stawali Polacy – właśnie Kozakiewicz oraz mistrz poprzednich igrzysk w Montrealu Tadeusz Ślusarski. Oni bowiem byli głównymi rywalami reprezentantów ZSRR – Siergieja Kulibaby i Konstantego Wołkowa. Kiedy więc Kozakiewicz w końcowej fazie zmagań, wbrew usilnemu antydopingowi trybun, skoczył 5,7 m i pokonał rywali, wyraził po prostu swój protest przeciw nietolerancji i szowinizmowi publiczności. Była to zresztą reakcja nie tylko na chamstwo. Walczący z reprezentantami gospodarzy igrzysk sportowcy wiedzieli bowiem o kulisach tych zmagań znacznie więcej, niż było ogólnie wiadomo.
Ślady na kredzie
Pod nieobecność dwóch największych potęg sportowych, USA i RFN, igrzyska zostały zdominowane przez zaciekłą rywalizację między ekipami ZSRR i NRD. Najlepszym dowodem była końcowa klasyfikacja medalowa. Radzieccy sportowcy zdobyli aż 195 medali, w tym 80 złotych, enerdowcy – 126, w tym 41 złotych, a trzecia Bułgaria, co i tak było sensacją, 41 medali i już tylko 8 złotych. Wygranie igrzysk miało być dla ZSRR dowodem wyższości ustrojowej i dominacji pod każdym względem. Zaczęły się więc mnożyć najprzeróżniejsze cuda. Tendencyjne sędziowanie wypaczyło rezultaty w gimnastyce kobiet oraz turnieju bokserskim. Do skandali doszło nawet w tak wymiernej dyscyplinie jak lekka atletyka.
Pierwszy doświadczył tego rekordzista świata w trójskoku Brazylijczyk Joao Carlos de Oliveira. Jego przeciwnikami byli miejscowi faworyci – trzykrotny mistrz olimpijski Wiktor Saniejew, który mimo poważnych kontuzji z obandażowanymi kolanami stanął do walki, oraz młody Estończyk Jaak Udma.