Wola poprawiania i uzupełniania jest odwrotnie proporcjonalna do prędkości i wprost do wieku. Po ludzku mówiąc, im człowiek starszy, tym chętniej poprawia i uzupełnia, co raz napisał. Mówi sobie, że teraz na starość jest głębszy i dokładniejszy. W istocie jest powolniejszy i z opóźnieniem reaguje.
Pisałem niedawno w tym miejscu o wydanych przez wydawnictwo A5 listach Herbert–Turowicz i miałem poczucie, że cały czas omijam pewien kłopotliwy, a niezmiernie istotny szczegół. Co zresztą mówię – szczegół. Żaden szczegół – sprawa fundamentalna. Osoba i rzecz dla zrozumienia tamtych relacji kluczowa. Ale omijałem, a może spychałem na plan dalszy, bo – zdawało mi się, że jest to wątek z jednej strony niezmiernie delikatny, z drugiej strony powszechnie znany. Co ja się będę wydurniał i o powszechnie znanych kruchościach pisał. Ale potem czytałem rozmaite, nieraz bardzo wnikliwe, omówienia tej korespondencji i nigdzie ta kwestia nie została poruszona. Nikt z nas piszących o listach i o skomplikowanych nieraz relacjach, jakie były między Herbertem a Turowiczem, nie zauważył podstawowego napędu tych komplikacji. Teoretycznie jest to napęd niewidzialny, a w każdym razie widzialny bardzo słabo. W listach nazwisko Czesława Miłosza nie pada ani razu. To znaczy – przepraszam – raz pada. W liście z 1951 r. Herbert tak komentuje pozostanie starszego kolegi na Zachodzie: „Związek Literatów – stracił ciekawe zajęcie – szukanie willi dla Miłosza. Bo Miłosz, to cygańskie dziecię”. Potem już aż do końca nazwisko Miłosza Herbetowi przez gardło nie przejdzie.
Turowicz też nazwiska tego nie używa, zna się na poezji, zna poetów, wie, jakie są reguły poruszania się po polu minowym, o Miłoszu do Herberta nie pisze, bo go nie chce rozwścieczać.