Od kiedy w „Polityce” (16 lipca) ukazała się lista „niektórych prominentnych absolwentów Fulbrighta” (Belka, Bochniarz i S-ka), trzymam pod łóżkiem walizkę ze szczoteczką do zębów. Żadna lista nie ukazuje się bez powodu. A powód jest taki, że stypendyści to ludzie „związani wcześniej z systemem, ale też kontestujący jego zgrzebność i przaśność”, za swój oportunizm otrzymywali od Amerykanów astronomiczną wówczas sumę 20 tys. dol. (plus prestiż Fulbrighta), co ich „urządzało na całe życie”. Okazało się jednak, że nie na całe, bo teraz zaczynają im dobierać się do skóry, trafiają „pod oko wnikliwych lustratorów”. Kim musieli być, by ze stypendium skorzystać? Czy „bywali umiarkowanie lub bardziej partyjni”, czy kandydat musiał „być słuszny”? Zdaniem byłej rektor SGPiS prof. Jóźwiak, szanse wyjazdu, jeżeli ktoś nie należał do partii, były praktycznie zerowe. „Wyjeżdżali ludzie bardzo zdolni, ale związani z systemem”. Ciekawe, jakie kryteria musiała spełnić Jej Magnificencja, żeby zostać rektorem?
Ho, ho – pomyślałem, wyciągając sznurowadła z pantofli – zaczynają od Fulbrighta, a potem polecą po innych fundacjach. W '68 też zaczęli od studentów, a potem polecieli po rodzicach, profesorach, oficerach i Bóg wie po kim jeszcze. Ani chybi nałożą mi czapkę hańby, ponieważ byłem na stypendium w USA, i to dwukrotnie, więc czuję się głupio, co najmniej jak gdybym był dwukrotnym bohaterem Związku Radzieckiego („dważdy gieroj sowietskowo sojuza”, spocznij).
Jak zmyć tę hańbę? Postanawiam oto stanąć dobrowolnie przed komisją prawdy i pojednania pod patronatem odpowiedniego arcybiskupa i wyspowiadać się do dna.