Archiwum Polityki

Dark Water– Fatum

Gdyby wyspy Roosevelta nie było, pewnie wymyśliliby ją twórcy horrorów. Ale Roosevelt Island istnieje naprawdę i można się na nią dostać kolejką wprost z Nowego Jorku. Dla obu głównych bohaterek filmu „Dark Water – Fatum”, matki i córki, wyspa to nowy ląd. W niesamowitym pejzażu blokowisk, zaprojektowanych przez awangardowego (30 lat temu) architekta, chcą rozpocząć życie od nowa. Wynajęły właśnie mieszkanie w ponurym gmaszysku, którego wątpliwe zalety przedstawia nie budzący zaufania zarządca (świetny John C. Reilly). Niezbyt sympatycznie wypada też pierwszy kontakt z dozorcą (Pete Postlethwaite), z którym nowe lokatorki będą miały wielokrotnie do czynienia. Na suficie ich sypialni straszy brunatna plama, która zaczyna się niepokojąco powiększać. Wkrótce dowiedzą się, że mieszkanie piętro wyżej, w którym dzieją się dziwne rzeczy, ma swoją ponurą historię: mieszkające tam małżeństwo wyprowadziło się, zapominając o córeczce. Co z nią? Atmosfera zaczyna się zagęszczać, nadchodzi pora, aby pojawiły się duchy... Co nie dziwi, film powstał bowiem na kanwie scenariusza japońskiego filmu „Dark Water”. Amerykański producent chciał zapewnić widzowi jeszcze więcej emocji, dlatego zaangażował sławnego brazylijskiego reżysera Waltera Sallesa („Dworzec nadziei”) oraz świetnych aktorów, z Jennifer Connelly, grającą młodą kobietę po rozwodzie i innych przejściach, włącznie. I wszystko w zasadzie się udało, film ma klimat, świetne zdjęcia, przepisowe zwroty akcji itd. Z prawdziwą przyjemnością dajemy się straszyć, kłopot jest tylko taki, że znając wszystkie te sztuczki, nie boimy się nic a nic. Na mnie największe wrażenie robiła złośliwa winda. Pamiętam taką samą z pewnego bloku na warszawskim Służewcu.

Polityka 32.2005 (2516) z dnia 13.08.2005; Kultura; s. 56
Reklama