Nad smutną komedią Hannesa Stohra „Jeden dzień w Europie” unosi się ironiczny duch Jima Jarmuscha. Nie wiadomo, czy niemiecki reżyser jest wielbicielem twórczości Amerykanina i czy ucieszyłby się z takiego porównania. Niemniej jego nowelowy film poświęcony różnicom kulturowym i wiecznej niemożności porozumienia Europejczyków budzi nieuchronnie skojarzenia z wczesnymi dziełami mistrza, zwłaszcza z „Inaczej niż w raju” i „Mystery train”. Cztery historie zawarte w „Jednym dniu w Europie” przedstawiają groteskowe sytuacje, których absurd wynika ze zderzenia nieprzystających do siebie mentalności, temperamentów, doświadczeń i języków. Nie znająca rosyjskiego Angielka nie jest w stanie uzyskać pomocy w moskiewskim komisariacie, bo nie rozumieją tam, że zaświadczenie o kradzieży potrzebne jest do odzyskania pieniędzy z ubezpieczalni. Naiwny niemiecki turysta próbujący okłamać turecką policję, że został okradziony koło dworca w Istambule, nie zdaje sobie sprawy, że za taki numer może pójść siedzieć. Hiszpański policjant bierze węgierskiego pielgrzyma w Santiago de Compostela za fińskiego podróżnika. A w Berlinie francuska para cyrkowców na próżno stara się znaleźć reklamowane w przewodniku dzielnice nędzy. (Tu też pojawia się wątek polski: okazuje się, że wbrew potocznym wyobrażeniom to nie nasi rodacy najczęściej kradną samochody w stolicy Niemiec). Wszystkie te wątki, konfrontujące stereotypy i narodowe uprzedzenia, oprócz chęci opisania „europejskiego stylu życia” łączy wątek piłkarski – jedynej wspólnej religii na kontynencie.