Archiwum Polityki

Rozstanie

Tak więc przeprowadzamy się. Niby niedaleko. Niby do domu, który nam się bardzo (jeszcze bardziej) podoba. Ale... czereśni nie da się zabrać z nami. Pisałem o niej wiele przez ostatnie lata. Niektórzy uważali, że za wiele. Tymczasem dzisiaj czuję, że za mało, nawet o wiele za mało. Wielki jest smutek pożegnania z drzewem, z którym, przy którym, pod którym spędziło się szmat życia. Znaliśmy się jakże dobrze. Ona oglądała wszystkie bodaj moje radości i smutki. Ja poznałem na pamięć jej białe cieszenie oczu na wiosnę, zmęczoną niekiedy letnią zieleń, jesienne ugry i czerwienie, japoński rysunek czarnych gałązek na tle nieba zimą. Byliśmy razem, kiedy targały nią wiatry, kiedy bezradnie mokła w deszczach lub kiedy płowił ją upał na znieruchomiałych liściach. To prawda – była dużo starsza ode mnie (wszyscy specjaliści mówili, że dawno już przekroczyła swój czereśni czas), ale mogło to dotyczyć tylko pnia, może paru najgrubszych konarów. Większość gałęzi i gałązek, ta cała jej niezrównana grafika, powstawała już na moich zachwyconych oczach. I nigdy też drzewo nie omieszkało nas nakarmić. To znaczy, kiedy piszę „nas”, mając na myśli Basię, mnie i synków, przekłamuję sprawę. My mieliśmy oczywiście dostęp tylko do dolnych sfer drzewa. Chłopcy, wspinając się w wysokopienne rejony, uszczknęli zapewne więcej. Ale i tak dziewięć dziesiątych pozostawało dla przelotnych ptaków. Czegóż tam nie było! Od świtu spanie graniczyło z niemożliwością pośród wszystkich tych szczebiotów, świergotów, kląskań wyzyskiwaczy czereśniowego dobra. Czy istnieje coś takiego jak ptasia wdzięczność? Być może. Ale z ornitologicznych doświadczeń raczej skłonny byłbym w to powątpiewać. Z pewnymi, rzecz jasna nie podważającymi wszakże reguły, wyjątkami.

Polityka 32.2005 (2516) z dnia 13.08.2005; Stomma; s. 97
Reklama