Archiwum Polityki

Ofiara na prezydenta

Nie mogłem powstrzymać łez, kiedy przeczytałem, że oszczędności Donalda Tuska wynoszą 25,6 tys. zł (słownie: dwadzieścia pięć tysięcy sześćset złotych). Mężczyzna w kwiecie wieku, zdrowy, silny, ze znajomością języków, wykształcenie wyższe, wysportowany, po 15 latach pracy w wolnej Polsce ma na koncie zaledwie równowartość pięciu metrów kwadratowych mieszkania. To kto płacił za kolację z panią Merkel (jeżeli w ogóle do kolacji doszło)? Zwolennik podatku liniowego, orędownik przedsiębiorczości, ma tylko 25 baniek? Przecież to jest utalentowany piłkarz, gdyby pani Merkel, jako krok dobrej woli, załatwiła przesiedlenie na ławkę rezerwowych w Bayern Monachium albo w FC Koeln, to byłby urządzony do końca życia. Jan Krzysztof Bielecki nie gra lepiej, ale Balcerowicz w porę sprzedał go do Chelsea i Bielecki nie jest biedny. A jeśli chodzi o Tuska, wygląda na to, że będziemy go musieli utrzymywać jako prezydenta.

Załóżmy, że Madame Merkel dotrzyma słowa i za każdym razem, kiedy będzie leciała do Putina lub z powrotem, po drodze wyląduje w Warszawie. Wystarczą dwie kolacje w restauracji Caryca albo Puszkin i nasz prezydent będzie spłukany. Jeżeli na dodatek po wyborach Polska tak poprawi stosunki z Rosją, że i Putin będzie tu lądował, to trzeba się będzie złożyć na prezydenta. Bo przecież nie będzie jadł za państwowe pieniądze, jak nie przymierzając Jaruga-Nowacka.

Podobnie, niestety, drugi kandydat (23 tys. zł i pół mieszkania!), doktor habilitowany, prezydent miasta stołecznego – co za bieda! I jeszcze Wałęsa chce mu wejść na pensję z powodu kosztów sądowych i zmusić do wpłacenia prawie połowy oszczędności na cel charytatywny. Filantropia jest dobra dla naczelnego architekta Warszawy, który na jednej kamienicy na Foksal zarobił 6 mln zł, ale nie dla biednego prezydenta.

Polityka 34.2005 (2518) z dnia 27.08.2005; Passent; s. 87
Reklama