Na sto dni istnienia Rząd Marcinkiewicza zafundował sobie niezwykłe widowisko. Ciągnące się do rana awantury w Sejmie, niezrozumiałe decyzje marszałka, przerwy ogłaszane w atmosferze skandalu. Wybór do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji oraz Krajowej Rady Sądownictwa osób jawnie i nie spełniających elementarnych kryteriów. Wybór rzecznika praw obywatelskich, który ma wątpliwości co do ich idei. A nazajutrz klapa. Ostateczne zerwanie rozmów przez Platformę i zawieszenie negocjacji w sprawie paktu stabilizacyjnego.
Po stu dniach rządzenia pęka czar wszechmogących Braci. Już mniej fascynują, porażają siłą, skutecznością i determinacją. Raczej konsternują, dziwią i zastanawiają. Zdaje się, że moc nie jest już z Jarosławem Kaczyńskim. W programie Tomasza Lisa najchętniej mówił o tym, że płaci cenę za swoją konsekwencję w obronie najlepszego z rządów i wysokich wartości. Wielkie wizje i ambitne plany gdzieś znikły. Zostały kłopoty. Lech Kaczyński jest mniej widoczny, ale kiedy się nareszcie pokazał w programie Jacka Pałasińskiego, też było widać, że się trochę pogubił. Trudno sobie przecież wyobrazić, taką zapowiadaną przez niego, konsolidację państwa, która sprawi, że złe wiadomości nie wydostaną się z Polski. Sam fakt, że prezydent przejawia taką ambicję, jest bardzo złą wiadomością, która już robi międzynarodową karierę. I to sama z siebie, bez niczyjej złej woli.
Kto takie wypowiedzi usłyszy lub przeczyta, ten rozumie, że Polska ma problem. Podobnie jak każdy, kto słyszy albo czyta o kolejnych atakach na niesprawiedliwe wobec PiS media, kto obserwuje nieufność wobec wszystkich i mnożenie instytucji kontroli, kto czyta insynuacje wciąż snute przez ministrów pod adresem politycznych rywali, kto widzi napięcie pojawiające się, gdy mowa o zagranicy, o obcych inwestorach, o rozmaitych mniejszościach i potencjalnych politycznych partnerach.