Amerykański boks ma całą galerię legendarnych postaci, James J. Braddock, bohater filmu „Człowiek ringu”, też się w niej znajduje, choć nie na czołowym miejscu. Rozpoczynał obiecująco w latach 20., wycofał się jednak z walk z powodu poważnej kontuzji ręki. Był już w podeszłym – jak na zawodowego boksera – wieku, kiedy trochę przez przypadek (ale głównie dla pieniędzy) wrócił na ring i, choć nikt już na niego nie liczył, zaczął wygrywać jedną walkę po drugiej, aż do finałowego pojedynku o tytuł mistrza świata wagi ciężkiej. Walkę tę oglądamy w skrótach, ale wrażenie jest takie, jakbyśmy śledzili na żywo transmisję w telewizji. Z pewnością jest to jeden z najlepszych kawałków bokserskich w historii kina. Odtwarzający Brodericka Russell Crowe znowu jest wspaniałym gladiatorem, tylko tym razem nie w rzymskim cyrku, lecz na amerykańskim ringu. Trudniejsze zadanie miała Rene Zellwegger, która jest jego żoną i zarazem uosobieniem cnót wszelkich amerykańskiej prostej kobiety. Prawdziwą kreację stworzył natomiast w drugim planie Paul Giamatti (widzieliśmy go niedawno w „Bezdrożach”), grając menedżera-nieudacznika, przynajmniej do czasu. W tym filmie boks jest najważniejszy, ale widać też tło: Ameryka w czasie Wielkiego Kryzysu, jaką rzadko oglądamy na ekranie. Kolejki nędzarzy czekających na zasiłek, obozowiska bezdomnych w Central Parku, tłum żebrzących o jakąkolwiek pracę w dokach. James J. Braddock był jednym z nich – znalazł się na dnie, ale się podniósł i zwyciężył. Amerykańskie kino uwielbia takich bohaterów. Całkiem przyzwoity film Rona Howarda ma jednak dość poważną wadę – powstał tuż po obsypanym Oscarami dziele Clinta Eastwooda „Za wszelką cenę”.