Jak telewizja publiczna uczciła rocznicę wybuchu II wojny światowej? Wyboru wielkiego nie ma: albo „Westerplatte”, albo „Hubal”. W tym roku padło na „Hubala” Bohdana Poręby, na którym publiczność płakała po raz pierwszy w 1973 r. Wprawdzie historycy mieli filmowi to i owo do zarzucenia, scenarzysta Jan Józef Szczepański też nie był dziełem zachwycony (dlatego wycofał swe nazwisko z czołówki), ale widownia dopisała. Najbardziej wzruszała – i wielu wzrusza do dziś – scena, w której grający najważniejszą rolę w życiu Ryszard Filipski na czele swego oddziału wkracza na bożonarodzeniową mszę poranną. Ludność się rozstępuje, a kiedy rozlega się „Boże, coś Polskę”, jest naprawdę bardzo podniośle.
Polaków zawsze wzruszały zbiorowe śpiewy. Bohater przypomnianego niedawno przez telewizję filmu Kazimierza Kutza „Zawrócony” nawrócił się dzięki uczestnictwu we wspólnych śpiewach rodaków. Poszedł na demonstrację Solidarności z podłym zamiarem szpiegowania kolegów – bo takie ambitne zadanie postawiła przed nim organizacja partyjna – ale kiedy rozległa się pieśń religijna „My chcemy Boga”, nie wytrzymał i nie tylko się przyłączył, ale śpiewał najgłośniej. Kiedy ścigany przez zomowców dotrze w końcu do domu, z trudem łapiąc oddech powie żonie: „Alem se pośpiwoł!”. I to już jest proletariacki Szaweł zamieniony w Pawła, przodująca (jeszcze wówczas) partia, chcąc nie chcąc, musi spisać go na straty.
Oczywiście, zawsze wzrusza Mazurek Dąbrowskiego, choć może wcale nie najbardziej wtedy, kiedy wykonywany jest przy oficjalnych okazjach. Naprawdę wzrusza do łez, kiedy grają go naszym sportowcom zdobywającym złote medale. Niestety, w ostatnich czasach okazji takich jest niewiele, choć przykładowo dzięki skoczkowi Małyszowi i pływaczce Jędrzejczak parę wspaniałych chwil wspólnie przeżyliśmy.