Cały świat, od Londynu po Warszawę, od Kalkuty po Waszyngton, zaczytuje się „Cieniem wiatru” Carlosa Ruiza Zafona, powieściami przygodowymi Arturo Péreza-Reverte, kryminałami Manuela Vázqueza Montalbána. Bez książek tych autorów nie sposób już wyobrazić sobie list bestsellerów, łatwo więc ulec złudzeniu, że tak było zawsze. A to przecież nieprawda. Hiszpanie dopiero przed kilkunastu laty wyruszyli na podbój czytelników. I zawojowali nas w iście kastylijskim stylu, rekompensując sobie lata upokorzeń ze strony młodszych braci – Latynosów.
Wcześniej bowiem to autorzy z Ameryki Łacińskiej dominowali w kręgu literatury hiszpańskojęzycznej. Jeszcze przed wojną Jorge Louis Borges tworzył w Buenos Aires swe erudycyjne arcydzieła, które wywarły wpływ na wszystkich niemal liczących się pisarzy drugiej połowy XX w., od Jugosłowianina Danilo Kisa po Włocha Umberto Eco. W tym samym czasie Kubańczyk Alejo Carpentier przesiadywał w paryskich kawiarniach, gdzie uświadomił sobie, że jego rodzimy kontynent jest ojczyzną wcielonego surrealizmu – realizmu magicznego. Gdy w latach 50. ukazała się jego „Podróż do źródeł czasu”, dziesięć lat później „Gra w klasy” Argentyńczyka Julio Cortázara, a wreszcie „Sto lat samotności” Kolumbijczyka Gabriela Garc?i Márqueza, książki te wstrząsnęły czytelnikami na całym świecie, utrwalając modę na literaturę z Ameryki Łacińskiej. A to był przecież dopiero początek; już za chwilę na horyzoncie mieli pojawić się z opowieściami pełnymi przemocy, seksu i polityki tacy twórcy jak Peruwiańczyk Mario Vargas Llosa czy Meksykanin Carlos Fuentes.
Podczas gdy Latynosi dokonali rewolucji literackiej na miarę zrewoltowanej rzeczywistości Ameryki Łacińskiej epoki Castro i Che Guevary, Hiszpanie tkwili wciąż we frankistowskim letargu.