Wojciech Kuczok, pisarz, laureat Paszportu „Polityki”, o swoich rozlicznych projektach i rodzącej się w bólach powieści:
Muszę się przyznać, że miniony rok nie sprzyjał koncentracji. W konsekwencji zestawu laurów, które otrzymałem ubiegłej jesieni, zajmowałem się głównie unikaniem rozmaitych „odwracaczy uwagi”. Mimo że nagrałem się w poczcie głosowej najbardziej niesympatycznym głosem, nękać mnie nie przestano. Twórcy potrzebny jest oczywiście niepokój, ale tylko wtedy, jeśli jest to tzw. niepokój wewnętrzny, duchowy. Tego zawsze miałem pod dostatkiem, ale żeby się weń należycie wsłuchać i spożytkować go artystycznie, nie mogę być, że tak powiem, niepokojony z zewnątrz. Żeby całkiem nie zwiotczały mi mięśnie pisarskie, przez wiele miesięcy udawałem felietonistę. Dopiero w ostatnim czasie głód pisania okazał się na tyle silny, że wyplułem definitywnie felietonistyczną gumę do żucia i dojrzałem do zmierzenia się z daniem głównym. Jak zwykle piszę kilka tekstów równolegle i jak zwykle nie mam pojęcia, dokąd mnie one zawiodą.
W powieści, która się w bólach rodzi, bo wciąż szukam języka, który by mnie poniósł, pojawia się galeria dziwaków: m.in. mężczyzna w ciąży urojonej, stary mistrz żyjący ze sprzedaży swojego zdeponowanego nasienia bogatym emancypantkom, „śmiertelnie” chory hipochondryk odbywający melancholijne przechadzki po cmentarzach.
Rozwijam też dwa teksty dramatyczne z pierwotną myślą o teatrze, ale po obszerności didaskaliów i wielości miejsc akcji przeczuwam, że jeden z nich raczej przysłuży się filmowi niż scenie. Ten smutniejszy, wymykający się w kierunku antyutopii, opowiada o wykluczeniu. Bezrobotny bohater kroczy po ścieżce upodleń i stopniowo popada w obłęd. Ten weselszy to mój stary pomysł groteskowej apokalipsy rodzinnej, bardzo szkicowo wykorzystany w ostatnim rozdziale „Gnoju” – klasycznie pomyślana tragikomedia w trzech aktach.