Mariusz Czubaj: – Z pani ostatniej powieści wydanej w Polsce, „Morza nieszczęść”, sporo dowiedziałem się o obyczajach panujących w weneckiej Lagunie i o konfliktach między rybakami a vongoleri – poławiaczami małż. Długo zbierała pani materiały do tej książki?
Donna Leon: – Jak na mnie dość długo. Rozmawiałam, z kim się dało: rybakami, restauratorami, mieszkańcami Laguny, poznawałam ich specyficzny dialekt odmienny od języka, którym mówi się w Wenecji. Trwało to sześć miesięcy, następnie wzięłam się do pisania. Na ogół zresztą przygotowania przebiegają sprawnie: sama jestem wścibska z natury, a Włosi są gadatliwi. Trzeba tylko kontrolować ich żywioł dygresji.
Mam wrażenie, że tematem wspólnym dla wszystkich pani powieści kryminalnych jest poszukiwanie odpowiedzi na stale zadawane pytanie o to, czym jest weneckość lub, jeśli pani woli, duch Wenecji.
Jest coś takiego. Istotą weneckości jest duma z miasta, z domu, tradycji rodowej sięgającej niekiedy kilkuset lat. Z tego, że przynależy się do miejsca, które było centrum śródziemnomorskiego świata.
Ale „Morze nieszczęść” pokazuje coś więcej: to przecież powieść o zmowie milczenia. O tym, jak więzi lokalne przeciwstawiają się instytucji państwa uosabianej przez komisarza Brunettiego.
Tak. Do pewnego stopnia jest to powieść o konflikcie między tradycyjną, lokalną społecznością i nowoczesnymi instytucjami. I o czymś jeszcze: o tym, że rodzina zawsze zwycięża. Zawsze.
Znany polski antropolog profesor Wojciech Burszta pisał na łamach „Polityki”, że pani powieści opowiadają o kłopotach wielokulturowości. Komisarz Guido Brunetti jest przecież ksenofobem.
Ksenofobem?