O tym, że kampanie polityczne w Polsce są bardziej profesjonalne niż kiedykolwiek wcześniej, świadczy smutny los człowieka, który kampanii prowadzić nie chciał i czekał, aż prezydentura zostanie mu podana na tacy. Włodzimierz Cimoszewicz sprawiał wrażenie, jakby chciał być prezydentem bez kandydowania. Wyglądał, jakby nie lubił wieców i nie przepadał za ludźmi, jakby widział elektorat, ale nie wyborców. Gdy zadano mu ciężki cios, był na niego zupełnie nieprzygotowany i psychicznie, i politycznie. Żadnej strategii wyjścia z opresji, zamiast niej niezborne występy Tomasza Nałęcza. Kandydat – żubr, bez zaplecza, bez sztabowców, bez werwy, bez pasji i bez entuzjazmu dla całego tego kampanijnego lunaparku – i tak by poległ. Na placu boju zostało dwóch kandydatów.
Te wybory na swój sposób wygrał Lech Kaczyński. To on jeszcze w marcu zdefiniował polityczny spór. Przełom czy kontynuacja, degrengolada czy rewolucja moralna, III czy IV RP? To Kaczyński podyktował warunki gry, a ponieważ oderwał się od stawki rywali, wszyscy musieli się do nich dostosować. Od początku mieliśmy więc towarzyszące wyborom referendum nad Kaczyńskim. A gdy wybory parlamentarne wygrało PiS, rozpoczęło się dodatkowo referendum nad bliźniactwem. I to jest sens tej kampanii w takim samym stopniu jak pojedynek Polski liberalnej z solidarną. Alternatywa: liberalizm albo solidaryzm, została jednak nakreślona w sposób błyskotliwy. PiS i jego kandydat odwoływali się do swego, socjalnego w ogromnej większości, elektoratu, okładając rywala najbardziej znienawidzonym w Polsce słowem – „liberalizm” („Krótki kurs liberalizmu” s. 28). Problem w tym, że amunicji starczyło na wybory parlamentarne. Liberalna etykieta to za mało w sytuacji, gdy rządem i tak będzie kierowało PiS, co daje gwarancję, że liberalny pomysł na Polskę przynajmniej przez następne cztery lata realizowany nie będzie.