Archiwum Polityki

Starzy młodzi

Sądząc z pofestiwalowych zachwytów krytyki, młode polskie kino nareszcie wyśpiewało w Gdyni swoją odę i ruszyło z posad bryłę świata. Mnie nie ruszyło.

Próbuję, intensywnie próbuję przypomnieć sobie teraz, w parę tygodni po zakończeniu festiwalu, strzępy myśli, gotowe obrazy albo udane próby budowania prawdy ekranowej, która stałaby się moją prawdą, prawdą widza. Nie potrafię.

Jeżeli podobał mi się nawet scenariuszowy koncept, zawodziła forma („Doskonałe popołudnie” Przemysława Wojcieszka), jeżeli z kolei opakowanie było profesjonalne („Mistrz” Piotra Trzaskalskiego), kryło mało profesjonalną treść. Największe pretensje mam jednak do reżyserów, nie scenarzystów. Okazuje się, że tak naprawdę niewielu twórców z nazwiskami potrafi w ogóle robić filmy. Niektórzy nie potrafili nigdy, inni właśnie zapomnieli. Większość filmów tradycyjnie była nudna, przegadana. Klecona, a nie konstruowana. Bez adresata. Dotyczy to w tej samej mierze debiutantów, co koryfeuszy polskiego kina.

Werdykt jury pod przewodnictwem Andrzeja Wajdy wydał mi się, jak rzadko, koniunkturalny. Niemal dla każdego, nawet najsłabszego, filmu znalazł się jakiś ochłap. Z fałszującymi fanfarami – bo raz zabrakło nazwiska, innym razem zabrakło rozumu przy wygłaszaniu nieumiarkowanych podziękowań – wręczano na scenie litanię nagród od różnych prezesów i biskupów (przy całym szacunku), ale od dziennikarzy już nie. Może dlatego, że akurat tę nagrodę otrzymał – moim zdaniem najlepszy i najbardziej niedoceniony film festiwalu – „Parę osób, mały czas” Andrzeja Barańskiego. A potem zaczęła się prasowa rywalizacja w przechwalaniu jubileuszowego festiwalu.

Każdego roku po gdyńskim festiwalu czytam o katastrofie polskiego kina albo – w zależności od koniunktury – o odradzaniu się polskiego kina. W tym roku było o odradzaniu: oto z pieśnią na ustach idą, ach idą, młodzi. Tymczasem młodzi mają pryszcze.

Polityka 43.2005 (2527) z dnia 29.10.2005; Kultura; s. 72
Reklama